O nieczytanie tego, co poniżej, proszę tych, którzy wybierają się na najbliższe "polskie" koncerty zespołu Depeche Mode, czyli do Łodzi i do Gdańska. Fanatykom grupy (nie mylić z fanami) sugeruję zaś, żeby - jeśli już zdecydują się poniższą treść przeczytać - zrobili to ze zrozumieniem.
Kraków, Tauron Arena, 07. lutego 2018 roku. Pierwszy występ w ciągu tego wyjątkowego tygodnia. Mój osobisty rejestr zapisał to wydarzenie jako dwunasty koncert Depeche Mode, w którym uczestniczyłem. Nie mam zielonego pojęcia czy to rezultat godny, czy haniebny, ale jak dla mnie zadowalający.
Mam po tym wieczorze zdecydowanie więcej wątpliwości niż chwil z artykulacją na wdechu. Bo działy się w Krakowie rzeczy co najmniej dziwne, o ile nie dziwaczne.
Po pierwsze.
Nie, że wyskoczę tutaj z opisem jakiejś kompletnej żenady. To nie ta narracja i nie ten "kierunek strzałki". Wszystko przygotowane, zapięte na ostatni rozporek, zagrane, zaśpiewane, odpalone, wyświetlone, pomachane, wybiegane, wykrzyczane oraz sprzedane. Profeska jak w przypadku każdego koncertu Depeche Mode. I pomijając wszelkie inne kwestie - wysokiej próby energia. Mają Panowie konkretną krzepę, oj, mają. Od Dave'a Gahana - mimo, że biologia ci nie wszystko i nie zawsze wybaczy - bije wciąż więcej prądu niż od stadka węgorzy elektrycznych. Cała orkiestra zaś warczy, pluje, rezonuje, wydziera się oraz robi nam pa-pa-ra-ra. Głośno i z nerwem. Szał. Ciał.
Po drugie.
I tu już - nie pomijając wszelkich innych kwestii - szkoda owijać w bawełnę. Z punktu bardziej słyszenia niż widzenia kogoś, kto siedział na trybunie, ten koncert był totalnym dziwolągiem. Czymś, co na wysokości granego jako piąty z rzędu utworu "Useless" dawało odbiorcy jasno do zrozumienia, że set jest zbyt irytująco zaaranżowany, by percepcja tegoż odbiorcy pracowała wydajnie. Może na płycie było to słyszalne znacznie lepiej niż na trybunach? Może powinienem rączo udać się do tego lekarza od uszu? Jak nie wokale zbyt brutalnie wysunięte "przed szereg" ("Everything Counts", "In Your Room"), to wokale zagrzebane gdzieś "głęboko pod mchem" ("Going Backwards", "Barrel Of A Gun", "Useless" i przede wszystkim "Enjoy The Silence", kiedy to w drugiej części piosenki wokaliści zniknęli niemal zupełnie). Jak nie nijaka wizualizacja ("Useless"), to wizualizacja beznadziejna ("In Your Room"). Zresztą, jeśli chodzi o multimedia, prawdopodobnie nie łapię sztuki wyższej i w związku z tym ani dziś, ani za osiemdziesiąt dni nie zrozumiem, dlaczego utwór "Enjoy The Silence" został skomentowany między innymi obrazkiem z zadem świni beztrosko kręcącej ogonem. Stolarze w takich przypadkach mówią, że "jedna część nie daje się spasować z drugą". Efekt? Lekkopółśmieszny, bezproduktywny i raczej żaden inny.
Po trzecie.
Gdyby na tym koncercie był ktoś, kto z nazwą Depeche Mode spotyka się po raz pierwszy i to w takich okolicznościach, prawdopodobnie wbiłby sobie do głowy, że założycielem i liderem kapeli jest... perkusista. Christian Eigner to znakomity bębniarz, ale od kilku tras koncertowych Jego wyczyny konsekwentnie zarzynają tę muzykę. Gra wszystko i wszędzie plus jeszcze dużo, dużo więcej. To hurtownia uderzeń, kombinacji, wariacji i... irytacji. Zbędna naparzanka z heavy metalowym zacięciem, której efektem jest choćby absurdalna wersja jednego z najpiękniejszych i najważniejszych utworów Depeche Mode - "Walking In My Shoes". Przyznaję, że miałem wczoraj ochotę wyjść z koncertu, kiedy w czasie wykonywania wspomnianego kawałka zadowolony z siebie perkusista "sadził ziemniaki" z podziwu godną notorycznością. Ba, pomyślałem nawet, że gdyby Martin Gore lub Gahan nagle wpadli na pomysł spontanicznego odśpiewania na pożegnanie piosenek "Somebody" lub "Comatose", lub "Goodnight Lovers", Eigner załadowałby do każdej z nich po osiem okazałych przejść. Bo on umie. Pokłon za umiejętności, ale zdecydowany odwrót za ich nachalną prezentację.
Po czwarte.
Był na tym koncercie jeden utwór zagrany wybitnie. WYBITNIE. Gdzie wszystko było słychać selektywnie. Gdzie dźwięki przypomniały widzom o stylistycznym budulcu Depeche Mode, czyli o elektronice. Gdzie Eigner grał na perkusji tyle, ile trzeba, a nie tyle, ile może. Gdzie Dave Gahan okazał się Obcym Przybyszem. I gdzie instrumentalna coda spowodowała trzęsienie murów Tauron - Areny. "Cover Me". Fantastyczne wykonanie. To był MÓJ, najbardziej MÓJ zespół. Wielki. Podziwiany. Emocjonalnie i mentalnie uhonorowany.
Po piąte.
Szkoda, że tylko w tym jednym krótkim fragmencie.
P.S.
1. Depeche Mode są wciąż jednym z najważniejszych zjawisk muzycznych mego marnego żywota. Co więcej, przewiduję, że przez kolejne długie lata status quo zostanie w tej materii zachowane. Kocham, wspieram, nie wypieram się. Mam jedynie wiadomość dla potencjalnie pytających... Tak, Szanowni Państwo. Byliśmy na tym samym koncercie.
2. Duuuży plus za jego znakomitą organizację.
Kompletnie się z tym nie zgadzam.
Wg mnie realizacja dźwięku była perfekcyjna.
Wyeksponowanie perkusji odjęło muzyce zespołu takiego wkurwiającego "plastiku" i dodało rockowego pazura.
Walking in... - piosenka której zbytnio nie lubię, w tej wersji była jednym z najfajniejszych momentów koncertu.