Dodam tak totalnie subiektywnie że NLOTH mimo że ten album mocno cenię, po okresie słuchania często i mocno po premierze jednak zaczął mnie szybciej męczyć, tymczasem wracając do SoI nie męczę się wcale.
Mam podobnie. Do NLOTH nie wracam wcale, a SoI z niezmienną radością zapuszczam w całości co parę dni i wciąż jest fajnie. I chociaż minęło niewiele czasu od premiery, to mam dziwną pewność, że tak będzie również w przyszłości. Do NLOTH musiałem się przekonać (udało mi się jedynie na krótko), SoI podeszło mi samoistnie. To jest dobra, bardzo równa i spójna płyta. Jak już zauważono, najlepsze momenty są najwyżej na poziomie stanów średnich takiego AB (moje 11/10), ale nie ma gniotów, zgrzytów, zapychaczy. Nic nie odstaje. Tego się po prostu przyjemnie słucha.
Jeśli mam się do czegoś przyczepić, to może jednak momentami nadmiernie subiektywny/osobisty punkt widzenia. Jak zauważył autor tematu, poszczególne piosenki są migawkami z przeszłości. To jest trochę tak, jak ze zdjęciami z urlopu - są ciekawe, ale tylko dla tych, którzy na nich są. Taki np. The Miracle - świetny otwieracza, muzycznie mi leży, ale tekstowo już nie bardzo. Trochę na zasadzie: a co mnie to obchodzi? Z chęcią przeczytam o tym w wywiadzie, w biografii, ale w piosence, którą bym z chęcią zanucił, już nie koniecznie. Tak jak cudzego zdjęcia znad morza z tym kimś na pierwszym planie nie powieszę sobie na ścianie. Gdyby natomiast to samo zdjęcie miało charakter uniwersalny (czyli piękny zachód słońca), to już zupełnie coś innego. Podobne odczucia mam w przypadku Iris i RbW - są dla mnie zbyt dosłowne. Z drugiej strony analogia ze zdjęciami u mnie się sprawdza idealnie, bo taka często dissowana Caliornia u mnie od początku wywołuje banana, na wspomnienie mojej wizyty w Santa Barbara. Tak to jest z osobistym punktem widzenia.
Jak bym miał ocenić SoI jako całość, to ode mnie 7/10.