Dobra jedziemy <333333333333333333333333333333
Wątek o nowym albumie już jest, nawet dwa, ale pomyślałem, że można założyć trzeci, w którym forumowicze - jeśli najdzie ich ochota - będą mogli recenzować nową płytę. Wiem, że tego typu recenzje pojawiają się już w wątku "głównym", ale są one jednak na tyle luźne, że pomyślałem, iż gdyby ktoś chciał napisać jakiś większy/poważniejszy/bardziej konkretny tekst, a nie ma bloga by go tam wrzucić lub jaj by się odezwać w tej sprawie na jakiś serwis muzyczny to może go wrzucić tutaj. Ja nie mam ani kompetencji ani ochoty atakować swoimi przemyśleniami nt. nowego U2 jakiekolwiek instytucje trzecie więc uznałem, że po prostu napiszę coś na forum i tyle. Jestem pewien, że takich osób znajdzie się więcej - patrzę na Ciebie, J99
Płytę przesłuchałem parę razy, przeczytałem teksty do piosenek, wszystko mi się chyba ułożyło w głowie, mogę więc napisać coś niecoś, po czym... przestać słuchać albumu i już raczej do niego nie wrócić w najbliższym czasie. Niestety.
Pocztówkowe wspomnienia, czyli muzyczny nieuk recenzuje nowe U2
"Zielone i złote" kolory obfitują na "Songs of Innocence"; skąpane są w nich miejsca, ludzie i uczucia; skąpany jest w nich Dublin i Kalifornia, przyjaciele i dziewczyny Bono, chwile miłosnych uniesień i zerwań, wojny i pokoju, smutku i radości; są jak snapshoty ze starych pocztówek, pogięte i wypłowiałe, mimo że wiekowe to zaskakująco tandetne; że kolorowe - dziwnie bezbarwne; że osobiste - pozbawione głębi, sztywne i martwe. Gdyby ktoś mi parę miesięcy temu powiedział, że swoją nową płytą U2 upichcą muzyczny hamburger to bym nie uwierzył. Nieważne bowiem o jak bardzo słabym albumie w ich karierze byśmy mówili to na każdym z nich było coś, co nas do niego przyciągało i angażowało, coś, co było tylko i wyłącznie "U2owe" i mogło wyjść jedynie od czwórki z Dublina. Zawsze było choć parę piosenek, choć jedna, choć parę linijek tekstu, które rozpuszczały w nas miód i przypominały o tym dlaczego zostaliśmy fanami U2, w sposób tak głęboki i oczywisty zarazem, iż dziw brał, że kiedykolwiek mogliśmy w ten zespół wątpić. Na "October" był kawałek tytułowy, "Gloria" i "Tomorrow"; na "Rattle and Hum" było "All I Want is You"; nawet na Bombie było "Yahweh", a na "No Line" - "Moment of Surrender". Zawsze była choćby ta jedna piosenka, która przypominała wszystkim jak to się dzieje, że U2 tyle znaczy dla tylu ludzi.
Na nowej płycie, dla mnie, takich chwil jako takich nie ma. Owszem, jest parę fajnych piosenek, a wartość tekstowa tego krążka stanowi, moim zdaniem, wręcz główną jego siłę - ale pod względem muzycznym U2 upichciło hamburger. Tani, lekkostrawny, przeznaczony do zjedzenia na szybko, pozbawiony krztyny finezji muzyczny fast food warty niewiele więcej niż kulinarne oferty restauracji spod znaku McDonald's i KFC. Jest to zasadnicza zmiana punktu ciężkości w karierze U2, bo o ile można powiedzieć, że w warstwie tekstowej, wizerunkowej, a nawet wokalnej u zespołu z Dublina dokonał się postęp o tyle czysto muzycznie tak źle nie było z nimi chyba jeszcze nigdy. I mówię to z perspektywy człowieka, którego stopień osłuchania w trendach nowoczesnej muzyki rozrywkowej waha się pomiędzy nikłym, a żadnym i który nie dostrzega miliarda zespołów i płyt, od których U2 na tej płycie zerżnęło. Paradoksalnie jest to dla mnie plus, bo nie obciążony ciężkim bagażem muzycznego osłuchania - który, jak pokazała dziennikarska twórczość np. redaktora Borysa Dejnarowicza, często wypacza ogląd i skutecznie separuje od umysłowości i gustu przeciętnego fana popu - zachowałem niezmąconą niczym czystość umysłu i pierwszym, co słyszę włączając te piosenki nie są piosenki inne, od których U2 ściągało.
Na swojej najnowszej płycie irlandzki zespół zabiera nas w podróż w swoją przeszłość - ale jest to pół-podróż, pozbawiona określonego, specyficznego klimatu zarówno muzycznego jak i słownego, luźna, rozmyta, a do tego wykonana przy użyciu okropnie startych narzędzi muzycznych (co słyszę nawet ja) - dlatego też nudna. Nie-nudna może być jedynie dla fanatyka U2, który ekscytuje się wszystkim, co wyjdzie od irlandzkiego zespołu tylko dlatego, że ów zespół podpisze to swoim nazwiskiem; który będzie się na płycie doszukiwać melodii, treści i smaczków, których na niej nie ma i którymi przeciętny Kowalski nigdy w życiu nie będzie sobie zaprzątać głowy.
Bono śpiewa o rzeczach ważnych dla siebie i dla zespołu - domu, pierwszej miłości, pierwszych fascynacjach muzycznych, przyjaciołach, wojnie na ulicach. Ale w tych piosenkach zupełnie nie słychać intensywności, zwartości, którą powinny się charakteryzować. Mówię tu o banałach bo przecież wiadomo, że każda piosenka powinna być intensywna w zwartości swojej struktury - ale jest to podwójnie ważne na płycie, która opowiada o ważnych przecież rzeczach i jest "najbardziej osobistą płytą, jaką U2 nagrało". W recenzji "Songs..." redaktor serwisu Pitchfork napisał, że rzeczą, która go na tej płycie wyjątkowo drażni są teksty - rzekomo świadomie unikające zbyt osobistego i dokładnego podejścia do swojej treści, specjalnie napisane, aby być jak najbardziej "chłonnymi" dla jak największej grupy odbiorców. I o ile tego rodzaju teoryjki mogą być dla pana redaktora szczególnie atrakcyjne ze względu na sposób wydania płyty przez zespół (czyli: wydanie płyty za darmo, wciskając krążek ludziom na ich iTunesach, w połączeniu z tekstami, które mają być jak najbardziej rozmyte by jak najwięcej ludzi mogło się z nimi "utożsamić" - świetny sposób na stworzenie spójnej linii recenzji) o tyle na jego miejscu spróbowałbym się powstrzymać od tak swobodnego oskarżania Bono o - mówiąc bez ogródek - świadome pogarszanie warstwy lirycznej jego nowej płyty. Mnie rozmycie i brak intensywności w piosenkach i tekstach tutaj też denerwuje - ale zrzucam to na karb nieporadności songwriterów, a nie świadomego działania z ich strony.
Tym niemniej faktem jest, że "piosenki o niewinności" są tak niewinne, tak mało obdarzone muzyczną i liryczną finezją dającą jakiś punkt zaczepienia, tak mało dopracowane, że po prostu nudne. Oczywiście mówienie o dopracowaniu w kontekście nowej płyty U2 jest bezsensowne - Irlandczycy pracowali nad nią, w ten czy inny sposób, od jakichś pięciu lat i z pewnością ostatnią rzeczą, jakiej przy jej nagrywaniu nie mieli był czas. Trzeba się po prostu pogodzić z tym, że "Songs of Innocence" jest najlepszym, co U2 jest w stanie w tym momencie wyprodukować. I tyle.
To właśnie miałem na myśli pisząc o wypłowiałej i tandetnej pocztówce - te piosenki to są snapshoty godne pojawienia się w jednym z gorszych filmów Woody'ego Allena, gdzie Amerykanin ze słomianym zapałem turysty wyjeżdżającego na swoją pierwszą zagraniczną wycieczkę fotografuje wszystkie najbanalniejsze landmarki miasta, do którego zajechał. Ta muzyczno-lyriczna bezradność nowego U2 owocuje koszmarkami w rodzaju "The Miracle (Of Joey Ramone)", "This is Where You Can Reach Me Now", "Volcano" (najgorsza liryczna masakra na całym krążku, ble), "Iris (Hold Me Close)" czy wątłe smuty pokroju "Song for Someone" - chociaż ja akurat do takich smutów mam słabość więc ta ostatnia piosenka bardzo mi się podoba
Ale w tym momencie najwyższy już czas przejść do rzeczy, które na nowej płycie się udały. Bo o ile piosenki są generalnie nudne pod względem muzycznym, o tyle wiele z nich ma zaskakująco ciekawą i przejmującą niekiedy warstwę liryczną. Paradoksalnie, są to zazwyczaj numery opowiadające o rzeczach ciężkich i smutnych - "Raised by Wolves" wciąż jeszcze cierpi na firmową na tej płycie ogólną "mydłowatość" treści, ale jest to ciekawy powrót U2 do tematyki politycznej i do wydarzeń opisanych w "Sunday Bloody Sunday" czy "Please". Jest to zresztą fajna piosenka, tyle że dokumentnie spartolona przez potwornie wręcz zły refren. Interesujące jest "Cedarwood Road" - mentalny powrót Bono do ulicy, przy której mieszkał jako młody chłopak i kawałek oferujący słuchaczowi śliczne linie melodyczne gitary The Edge'a oraz Bonowego wokalu, wsparte urokliwymi dzwoneczkami w tle (courtesy of Danger Mouse) i penetrującymi serce metaforami (If the door is open it isn’t theft, you can’t return to where you’ve never left).
A na miejscu Ali po przesłuchaniu nowej płyty U2 odbyłbym poważną rozmowę z mężem - bo 3 najlepsze piosenki na "Songs..." są o samotności i utracie ukochanej osoby. Znane z koncertów na ostatniej trasie "Every Breaking Wave" zostało cudownie wzbogacone mięsistym basem Adama Claytona, cytrynowymi riffami Edge'a i prześlicznym refrenem. Słowa z kolei tworzą jeden z najbardziej zapamiętywalnych pejzaży na płycie - pary młodych ludzi walczących z przeciwnościami wrogiego im świata (Baby, every dog on the street, knows that we're in love with defeat - śliczne).
"Sleep Like a Baby Tonight" - albo, jak ja je od dziś nazywam, "niedojebane Love is Blindness" - to muzycznie i lirycznie najciekawsza piosenka na płycie. Ten zbudowany na zimnych mechanicznych syntezatorach wyjętych jakby z płyt Kraftwerk (coś tam jednak z klasyki muzyki ogarniam ), zgrzytliwej gitarze i kontrastującymi z nimi delikatnymi uderzeniami klawiszy kawałek odbieram jako mroczny, zjadliwie ironiczny, cyniczny nawet portret wyjątkowo obłudnej wręcz suki, która krzywdzi swojego mężczyznę, po czym idzie sobie spać jak niemowlak. Dziwka. No i wszystko super, ale wystarczyło, że włączyłem sobie "Love is Blindness" i prawie cały czar tego kawałka prysł. Uświadomiłem sobie, że U2 nagrało kiedyś ten sam utwór lepiej. Gitara Edge'a, mimo że szorstka, to jakby pozbawiona jest tu prawdziwej, autentycznej agresji. Szkoda. Kawałek ten został już zresztą na forum okrzyknięty najlepszą piosenką U2 ever, na co moja reakcja jest jedna - bez jaj. Włączcie sobie LiB i nie wierzę, że nie zmienicie zdania.
Najlepszym kawałkiem z "Songs..." jest "The Troubles" - jedyna piosenka na płycie, która ma prawdziwy, niekłamany flow od początku do końca, nie ma na niej zmarnowanej sekundy, a tekst ślicznie, niezauważalnie wręcz łączy się z muzyką i wnika w nas prawie bez udziału naszej woli. Jedyny song płyty, gdzie Bono wykazuje pokorę - w odpowiednich miejscach zamyka ryj i schodzi na drugi plan dając wybrzmieć pierwotnie dziewczęcemu wokalowi Lykke Li. I gdy śpiewa "you're not my troubles anymore" pierwszy raz mamy wrażenie, że mówi prawdę i naprawdę tak myśli. Chciałbym tylko, żeby miał takie podejście do swojej publiki... Ech. To nadal oczywiście nie jest to, na co U2 było stać kiedyś - najlepsza piosenka na "Songs of Innocence" to jakieś takie górne rejony jakościowe "Bomby", średnie "All That You Can't Leave Behind" i dolne np. "Achtung Baby", o "The Joshua Tree" nie wspominając. Ale jest przynajmniej ta jedna piosenka na 7.5-8/10. Tyle, że jej miejsce na trackliście totalnie chybione - całkowicie nie nadaje się na closera, a ja osobiście najchętniej bym ją dał na... openera. I singla.
A pozwólcie, że jeszcze polecę Pitchforkiem - w tej samej recenzji redaktor pracowicie wylicza, ile razy na krążku Bono używa zaimka osobowego "ja" (137), co ma rzekomo świadczyć o jego wrodzonym egocentryzmie. A przepraszam bardzo - jakiego ma używać? "Oni"? "Wy"? Nie jestem pewien czy redaktor zauważył, ale "Songs..." miało być płytą O NIM I O JEGO ZESPOLE. I dzięki Bogu, bo ostatnim razem, gdy Bono nie śpiewał o sobie ("No Line") wyszedł z tego niesłuchalny bełkot.
Ale nie ma co owijać w bawełnę - warstwa tekstowa "Songs of Innocence" jest nieporównywalnym skokiem naprzód w stosunku do sucharów, jakie Bono zapodawał na "No Line on the Horizon". Również muzycznie mamy do czynienia z ciekawymi zabiegami - jak na U2 oczywiście. "Songs..." to najmniej U2owa płyta od czasu "Popa" (dostała też równie złe recenzje, hehehehe). Szorstkie, rockowe kawałki nawiązujące do lat 70., zgrzytliwe linie gitary The Edge'a (pierwszy raz pozbawionej echującego delay'a do podłogi na tak dużej liczbie piosenek), prominentna rola sekcji rytmicznej i brak Briana Eno i Daniela Lanois w roli producentów - to wszystko zaowocowało soundem, którego w żaden sposób nie można nazwać nowoczesnym, ale który stanowi jednak względną nowość w repertuarze U2. Słychać tutaj echa "Achtung Baby", miejscami "War" - i to jest fajne.
Diametralnie poprawiła się również kondycja wokalna Bono. Dotychczas uważałem, że szczyt swoich możliwości osiągnął już na Elevation Tour - wszystko potem to był zjazd w dół. Na Vertigo Tour i ostatniej trasie jego głos stał się niestety nieprzyjemnie szorstki, chropowaty wręcz, za wysoki. Dlatego też jestem bardzo pozytywnie zaskoczony jego formą wokalną na tej płycie. Głos ma czysty, silny i - co najważniejsze - gładki. O ile przy produkcji nie użyto jakichś perfidnych wygładzaczy głosu to sądzę, że możemy się spodziewać wspaniałej trasy koncertowej.
Wszystkie te przesunięcia na różnych płaszczyznach w dobrą stronę, które ukazała ta płyta być może dadzą chłopakom potrzebny oddech i powiew świeżości, który ich utrzyma na najbliższe lata. Tyle, że ja nie wiem czy chcę, żeby oni się utrzymali na najbliższe lata. Odbiór nowej płyty U2 - wyłączając absurdalną kwestię jej dystrybucji, o której mi się naprawdę nie chce tu pisać - jest jednoznaczny: jeśli ktoś przez ostatnie 20 lat żył na Grenlandii i nie zauważył, Irlandczycy już nie są najlepsi. Nie są najlepsi od wielu lat i już nigdy nie będą; od dawna zjadają własny ogon, a współczesnej publice, o czym świadczą doniesienia z ostatnich tygodni, nie mają już praktycznie nic do zaoferowania. To miło, że próbują. No ale bądźmy poważni. "Songs of Innocence" na razie jedynie się ośmieszyli - choć poczekamy na wyniki sprzedaży i zobaczymy. A ja nie chcę widzieć, jak mój ukochany zespół się ośmiesza. Bono na pewno jest tego wszystkiego świadom. I jeśli jest człowiekiem, który dotrzymuje obietnic - a już dawno powiedział, że "dwa gówniane albumy pod rząd - i zamykamy ten kramik" - to "Songs of Experience" powinny być ostatnim albumem U2. I ja bym chyba chciał, żeby tak było. Już nadszedł czas.