Jump to content


Photo

Recenzje "Songs of Innocence"


  • Please log in to reply
100 replies to this topic

#1 Rodia

Rodia

    Użytkownik

  • Members
  • 1 869 posts
  • Płeć:Mężczyzna
  • Skąd:Warszawa

Posted 18 września 2014 - 05:10

Dobra jedziemy <333333333333333333333333333333

 

Wątek o nowym albumie już jest, nawet dwa, ale pomyślałem, że można założyć trzeci, w którym forumowicze - jeśli najdzie ich ochota - będą mogli recenzować nową płytę. Wiem, że tego typu recenzje pojawiają się już w wątku "głównym", ale są one jednak na tyle luźne, że pomyślałem, iż gdyby ktoś chciał napisać jakiś większy/poważniejszy/bardziej konkretny tekst, a nie ma bloga by go tam wrzucić lub jaj by się odezwać w tej sprawie na jakiś serwis muzyczny to może go wrzucić tutaj. Ja nie mam ani kompetencji ani ochoty atakować swoimi przemyśleniami nt. nowego U2 jakiekolwiek instytucje trzecie więc uznałem, że po prostu napiszę coś na forum i tyle. Jestem pewien, że takich osób znajdzie się więcej - patrzę na Ciebie, J99 :P

 

Płytę przesłuchałem parę razy, przeczytałem teksty do piosenek, wszystko mi się chyba ułożyło w głowie, mogę więc napisać coś niecoś, po czym... przestać słuchać albumu i już raczej do niego nie wrócić w najbliższym czasie. Niestety.

 

Pocztówkowe wspomnienia, czyli muzyczny nieuk recenzuje nowe U2

 

"Zielone i złote" kolory obfitują na "Songs of Innocence"; skąpane są w nich miejsca, ludzie i uczucia; skąpany jest w nich Dublin i Kalifornia, przyjaciele i dziewczyny Bono, chwile miłosnych uniesień i zerwań, wojny i pokoju, smutku i radości; są jak snapshoty ze starych pocztówek, pogięte i wypłowiałe, mimo że wiekowe to zaskakująco tandetne; że kolorowe - dziwnie bezbarwne; że osobiste - pozbawione głębi, sztywne i martwe. Gdyby ktoś mi parę miesięcy temu powiedział, że swoją nową płytą U2 upichcą muzyczny hamburger to bym nie uwierzył. Nieważne bowiem o jak bardzo słabym albumie w ich karierze byśmy mówili to na każdym z nich było coś, co nas do niego przyciągało i angażowało, coś, co było tylko i wyłącznie "U2owe" i mogło wyjść jedynie od czwórki z Dublina. Zawsze było choć parę piosenek, choć jedna, choć parę linijek tekstu, które rozpuszczały w nas miód i przypominały o tym dlaczego zostaliśmy fanami U2, w sposób tak głęboki i oczywisty zarazem, iż dziw brał, że kiedykolwiek mogliśmy w ten zespół wątpić. Na "October" był kawałek tytułowy, "Gloria" i "Tomorrow"; na "Rattle and Hum" było "All I Want is You"; nawet na Bombie było "Yahweh", a na "No Line" - "Moment of Surrender". Zawsze była choćby ta jedna piosenka, która przypominała wszystkim jak to się dzieje, że U2 tyle znaczy dla tylu ludzi.

Na nowej płycie, dla mnie, takich chwil jako takich nie ma. Owszem, jest parę fajnych piosenek, a wartość tekstowa tego krążka stanowi, moim zdaniem, wręcz główną jego siłę - ale pod względem muzycznym U2 upichciło hamburger. Tani, lekkostrawny, przeznaczony do zjedzenia na szybko, pozbawiony krztyny finezji muzyczny fast food warty niewiele więcej niż kulinarne oferty restauracji spod znaku McDonald's i KFC. Jest to zasadnicza zmiana punktu ciężkości w karierze U2, bo o ile można powiedzieć, że w warstwie tekstowej, wizerunkowej, a nawet wokalnej u zespołu z Dublina dokonał się postęp o tyle czysto muzycznie tak źle nie było z nimi chyba jeszcze nigdy. I mówię to z perspektywy człowieka, którego stopień osłuchania w trendach nowoczesnej muzyki rozrywkowej waha się pomiędzy nikłym, a żadnym i który nie dostrzega miliarda zespołów i płyt, od których U2 na tej płycie zerżnęło. Paradoksalnie jest to dla mnie plus, bo nie obciążony ciężkim bagażem muzycznego osłuchania - który, jak pokazała dziennikarska twórczość np. redaktora Borysa Dejnarowicza, często wypacza ogląd i skutecznie separuje od umysłowości i gustu przeciętnego fana popu - zachowałem niezmąconą niczym czystość umysłu i pierwszym, co słyszę włączając te piosenki nie są piosenki inne, od których U2 ściągało.

 

Na swojej najnowszej płycie irlandzki zespół zabiera nas w podróż w swoją przeszłość - ale jest to pół-podróż, pozbawiona określonego, specyficznego klimatu zarówno muzycznego jak i słownego, luźna, rozmyta, a do tego wykonana przy użyciu okropnie startych narzędzi muzycznych (co słyszę nawet ja) - dlatego też nudna. Nie-nudna może być jedynie dla fanatyka U2, który ekscytuje się wszystkim, co wyjdzie od irlandzkiego zespołu tylko dlatego, że ów zespół podpisze to swoim nazwiskiem; który będzie się na płycie doszukiwać melodii, treści i smaczków, których na niej nie ma i którymi przeciętny Kowalski nigdy w życiu nie będzie sobie zaprzątać głowy.

Bono śpiewa o rzeczach ważnych dla siebie i dla zespołu - domu, pierwszej miłości, pierwszych fascynacjach muzycznych, przyjaciołach, wojnie na ulicach. Ale w tych piosenkach zupełnie nie słychać intensywności, zwartości, którą powinny się charakteryzować. Mówię tu o banałach bo przecież wiadomo, że każda piosenka powinna być intensywna w zwartości swojej struktury - ale jest to podwójnie ważne na płycie, która opowiada o ważnych przecież rzeczach i jest "najbardziej osobistą płytą, jaką U2 nagrało". W recenzji "Songs..." redaktor serwisu Pitchfork napisał, że rzeczą, która go na tej płycie wyjątkowo drażni są teksty - rzekomo świadomie unikające zbyt osobistego i dokładnego podejścia do swojej treści, specjalnie napisane, aby być jak najbardziej "chłonnymi" dla jak największej grupy odbiorców. I o ile tego rodzaju teoryjki mogą być dla pana redaktora szczególnie atrakcyjne ze względu na sposób wydania płyty przez zespół (czyli: wydanie płyty za darmo, wciskając krążek ludziom na ich iTunesach, w połączeniu z tekstami, które mają być jak najbardziej rozmyte by jak najwięcej ludzi mogło się z nimi "utożsamić" - świetny sposób na stworzenie spójnej linii recenzji) o tyle na jego miejscu spróbowałbym się powstrzymać od tak swobodnego oskarżania Bono o - mówiąc bez ogródek - świadome pogarszanie warstwy lirycznej jego nowej płyty. Mnie rozmycie i brak intensywności w piosenkach i tekstach tutaj też denerwuje - ale zrzucam to na karb nieporadności songwriterów, a nie świadomego działania z ich strony.

Tym niemniej faktem jest, że "piosenki o niewinności" są tak niewinne, tak mało obdarzone muzyczną i liryczną finezją dającą jakiś punkt zaczepienia, tak mało dopracowane, że po prostu nudne. Oczywiście mówienie o dopracowaniu w kontekście nowej płyty U2 jest bezsensowne - Irlandczycy pracowali nad nią, w ten czy inny sposób, od jakichś pięciu lat i z pewnością ostatnią rzeczą, jakiej przy jej nagrywaniu nie mieli był czas. Trzeba się po prostu pogodzić z tym, że "Songs of Innocence" jest najlepszym, co U2 jest w stanie w tym momencie wyprodukować. I tyle.

To właśnie miałem na myśli pisząc o wypłowiałej i tandetnej pocztówce - te piosenki to są snapshoty godne pojawienia się w jednym z gorszych filmów Woody'ego Allena, gdzie Amerykanin ze słomianym zapałem turysty wyjeżdżającego na swoją pierwszą zagraniczną wycieczkę fotografuje wszystkie najbanalniejsze landmarki miasta, do którego zajechał. Ta muzyczno-lyriczna bezradność nowego U2 owocuje koszmarkami w rodzaju "The Miracle (Of Joey Ramone)", "This is Where You Can Reach Me Now", "Volcano" (najgorsza liryczna masakra na całym krążku, ble), "Iris (Hold Me Close)" czy wątłe smuty pokroju "Song for Someone" - chociaż ja akurat do takich smutów mam słabość więc ta ostatnia piosenka bardzo mi się podoba :)

Ale w tym momencie najwyższy już czas przejść do rzeczy, które na nowej płycie się udały. Bo o ile piosenki są generalnie nudne pod względem muzycznym, o tyle wiele z nich ma zaskakująco ciekawą i przejmującą niekiedy warstwę liryczną. Paradoksalnie, są to zazwyczaj numery opowiadające o rzeczach ciężkich i smutnych - "Raised by Wolves" wciąż jeszcze cierpi na firmową na tej płycie ogólną "mydłowatość" treści, ale jest to ciekawy powrót U2 do tematyki politycznej i do wydarzeń opisanych w "Sunday Bloody Sunday" czy "Please". Jest to zresztą fajna piosenka, tyle że dokumentnie spartolona przez potwornie wręcz zły refren. Interesujące jest "Cedarwood Road" - mentalny powrót Bono do ulicy, przy której mieszkał jako młody chłopak i kawałek oferujący słuchaczowi śliczne linie melodyczne gitary The Edge'a oraz Bonowego wokalu, wsparte urokliwymi dzwoneczkami w tle (courtesy of Danger Mouse) i penetrującymi serce metaforami (If the door is open it isn’t theft, you can’t return to where you’ve never left).

A na miejscu Ali po przesłuchaniu nowej płyty U2 odbyłbym poważną rozmowę z mężem - bo 3 najlepsze piosenki na "Songs..." są o samotności i utracie ukochanej osoby. Znane z koncertów na ostatniej trasie "Every Breaking Wave" zostało cudownie wzbogacone mięsistym basem Adama Claytona, cytrynowymi riffami Edge'a i prześlicznym refrenem. Słowa z kolei tworzą jeden z najbardziej zapamiętywalnych pejzaży na płycie - pary młodych ludzi walczących z przeciwnościami wrogiego im świata (Baby, every dog on the street, knows that we're in love with defeat - śliczne).

"Sleep Like a Baby Tonight" - albo, jak ja je od dziś nazywam, "niedojebane Love is Blindness" - to muzycznie i lirycznie najciekawsza piosenka na płycie. Ten zbudowany na zimnych mechanicznych syntezatorach wyjętych jakby z płyt Kraftwerk (coś tam jednak z klasyki muzyki ogarniam ;)), zgrzytliwej gitarze i kontrastującymi z nimi delikatnymi uderzeniami klawiszy kawałek odbieram jako mroczny, zjadliwie ironiczny, cyniczny nawet portret wyjątkowo obłudnej wręcz suki, która krzywdzi swojego mężczyznę, po czym idzie sobie spać jak niemowlak. Dziwka. No i wszystko super, ale wystarczyło, że włączyłem sobie "Love is Blindness" i prawie cały czar tego kawałka prysł. Uświadomiłem sobie, że U2 nagrało kiedyś ten sam utwór lepiej. Gitara Edge'a, mimo że szorstka, to jakby pozbawiona jest tu prawdziwej, autentycznej agresji. Szkoda. Kawałek ten został już zresztą na forum okrzyknięty najlepszą piosenką U2 ever, na co moja reakcja jest jedna - bez jaj. Włączcie sobie LiB i nie wierzę, że nie zmienicie zdania.

Najlepszym kawałkiem z "Songs..." jest "The Troubles" - jedyna piosenka na płycie, która ma prawdziwy, niekłamany flow od początku do końca, nie ma na niej zmarnowanej sekundy, a tekst ślicznie, niezauważalnie wręcz łączy się z muzyką i wnika w nas prawie bez udziału naszej woli. Jedyny song płyty, gdzie Bono wykazuje pokorę - w odpowiednich miejscach zamyka ryj i schodzi na drugi plan dając wybrzmieć pierwotnie dziewczęcemu wokalowi Lykke Li. I gdy śpiewa "you're not my troubles anymore" pierwszy raz mamy wrażenie, że mówi prawdę i naprawdę tak myśli. Chciałbym tylko, żeby miał takie podejście do swojej publiki... Ech. To nadal oczywiście nie jest to, na co U2 było stać kiedyś - najlepsza piosenka na "Songs of Innocence" to jakieś takie górne rejony jakościowe "Bomby", średnie "All That You Can't Leave Behind" i dolne np. "Achtung Baby", o "The Joshua Tree" nie wspominając. Ale jest przynajmniej ta jedna piosenka na 7.5-8/10. Tyle, że jej miejsce na trackliście totalnie chybione - całkowicie nie nadaje się na closera, a ja osobiście najchętniej bym ją dał na... openera. I singla.

A pozwólcie, że jeszcze polecę Pitchforkiem - w tej samej recenzji redaktor pracowicie wylicza, ile razy na krążku Bono używa zaimka osobowego "ja" (137), co ma rzekomo świadczyć o jego wrodzonym egocentryzmie. A przepraszam bardzo - jakiego ma używać? "Oni"? "Wy"? Nie jestem pewien czy redaktor zauważył, ale "Songs..." miało być płytą O NIM I O JEGO ZESPOLE. I dzięki Bogu, bo ostatnim razem, gdy Bono nie śpiewał o sobie ("No Line") wyszedł z tego niesłuchalny bełkot.

Ale nie ma co owijać w bawełnę - warstwa tekstowa "Songs of Innocence" jest nieporównywalnym skokiem naprzód w stosunku do sucharów, jakie Bono zapodawał na "No Line on the Horizon". Również muzycznie mamy do czynienia z ciekawymi zabiegami - jak na U2 oczywiście. "Songs..." to najmniej U2owa płyta od czasu "Popa" (dostała też równie złe recenzje, hehehehe). Szorstkie, rockowe kawałki nawiązujące do lat 70., zgrzytliwe linie gitary The Edge'a (pierwszy raz pozbawionej echującego delay'a do podłogi na tak dużej liczbie piosenek), prominentna rola sekcji rytmicznej i brak Briana Eno i Daniela Lanois w roli producentów - to wszystko zaowocowało soundem, którego w żaden sposób nie można nazwać nowoczesnym, ale który stanowi jednak względną nowość w repertuarze U2. Słychać tutaj echa "Achtung Baby", miejscami "War" - i to jest fajne.

Diametralnie poprawiła się również kondycja wokalna Bono. Dotychczas uważałem, że szczyt swoich możliwości osiągnął już na Elevation Tour - wszystko potem to był zjazd w dół. Na Vertigo Tour i ostatniej trasie jego głos stał się niestety nieprzyjemnie szorstki, chropowaty wręcz, za wysoki. Dlatego też jestem bardzo pozytywnie zaskoczony jego formą wokalną na tej płycie. Głos ma czysty, silny i - co najważniejsze - gładki. O ile przy produkcji nie użyto jakichś perfidnych wygładzaczy głosu to sądzę, że możemy się spodziewać wspaniałej trasy koncertowej.

Wszystkie te przesunięcia na różnych płaszczyznach w dobrą stronę, które ukazała ta płyta być może dadzą chłopakom potrzebny oddech i powiew świeżości, który ich utrzyma na najbliższe lata. Tyle, że ja nie wiem czy chcę, żeby oni się utrzymali na najbliższe lata. Odbiór nowej płyty U2 - wyłączając absurdalną kwestię jej dystrybucji, o której mi się naprawdę nie chce tu pisać - jest jednoznaczny: jeśli ktoś przez ostatnie 20 lat żył na Grenlandii i nie zauważył, Irlandczycy już nie są najlepsi. Nie są najlepsi od wielu lat i już nigdy nie będą; od dawna zjadają własny ogon, a współczesnej publice, o czym świadczą doniesienia z ostatnich tygodni, nie mają już praktycznie nic do zaoferowania. To miło, że próbują. No ale bądźmy poważni. "Songs of Innocence" na razie jedynie się ośmieszyli - choć poczekamy na wyniki sprzedaży i zobaczymy. A ja nie chcę widzieć, jak mój ukochany zespół się ośmiesza. Bono na pewno jest tego wszystkiego świadom. I jeśli jest człowiekiem, który dotrzymuje obietnic - a już dawno powiedział, że "dwa gówniane albumy pod rząd  - i zamykamy ten kramik" - to "Songs of Experience" powinny być ostatnim albumem U2. I ja bym chyba chciał, żeby tak było. Już nadszedł czas.

Te wszystkie zarzuty oczywiście nie oznaczają, że jest to album zły - bo, moim zdaniem, nie jest. Mi te piosenki się po prostu podobają, przyjemnie mi się ich słucha. Nic na to nie poradzę. Fakt, że traktuję je głównie jako guilty pleasure nie ma tu żadnego znaczenia :)
Nie mam pojęcia, jaką ocenę wystawić tej płycie. Czy w ogóle jej coś wystawiać. Gdy na czacie parę dni temu acr pisał, że "ta płyta nie ma prawa dostać więcej niż 3 lub 4/10" to miał rację - żaden poważny serwis o muzyce nie wyjdzie przy ocenie "Songs of Innocence" poza wskazane przez niego rejony (i nie, nie traktuję "Rolling Stone" jako poważnego serwisu o muzyce). Sądzę, że gdyby mi ktoś przystawił pistolet do łba i kazał ocenić nowe U2 z perspektywy nie-fana to dałbym 5/10. Ale, że jestem fanem, to daję 6/10
Bo jestem fanem U2.
 
 
To na razie, miłego dnia. Napiszcie, czy się zgadzacie.


#2 Johnny99

Johnny99

    Nothingman

  • Members
  • 10 523 posts
  • Płeć:Mężczyzna
  • Skąd:Club Tip Top

Posted 18 września 2014 - 08:09

Czy się zgadzamy z ideą wątku, czy czy się zgadzamy z recenzją? :P


Drink Scotch whiskey all night long
And die behind the wheel

Tak uważam.

#3 Rodia

Rodia

    Użytkownik

  • Members
  • 1 869 posts
  • Płeć:Mężczyzna
  • Skąd:Warszawa

Posted 18 września 2014 - 08:13

Z recenzją. Ale w sumie z ideą wątku też. Ty pewnie ani z tym ani z tym ;)

 

Ej, Piotruś, słuchaj - jeśli uznasz za stosowne to spoko przenieś mojego posta do głównego wątku, a ten usuń. Ja absolutnie nie nalegam, żeby ten temat tu był. Bez ciśnienia.



#4 Johnny99

Johnny99

    Nothingman

  • Members
  • 10 523 posts
  • Płeć:Mężczyzna
  • Skąd:Club Tip Top

Posted 18 września 2014 - 08:46

Z ideą wątku się jak najbardziej zgadzam, co nie znaczy, że widzę możliwość, by wysmażyć coś takiego, jak Ty - może za 4-8 lat :P teraz raczej nie, na pewno nie za darmo :P

 

Z recenzją się, oczywiście, zupełnie nie zgadzam i to także w kwestiach mniej istotnych, jak np. stosunek teksty / muzyka. Nie rozumiem zachwytu nad tekstami na SOI, jak dla mnie choćby na NLOTH były lepsze, choć to dla mnie mało istotne, bo nigdy nie uważałem Bono (i Edge'a) za jakichś wybitnych tekściarzy. Adam Clayton zdaje się kiedyś powiedział coś w stylu, że zwykle nie ma pojęcia, o co Bono chodzi i zupełnie go to nie interesuje (a Larry: who cares'bout the lyrics, it's all 'bout drums!) - może nie aż tak ostro, ale mam trochę podobnie :P


Drink Scotch whiskey all night long
And die behind the wheel

Tak uważam.

#5 Dr Grape

Dr Grape

    Użytkownik

  • Members
  • 525 posts
  • Płeć:Mężczyzna
  • Skąd:Łódź

Posted 18 września 2014 - 09:25

. Nie rozumiem zachwytu nad tekstami na SOI, jak dla mnie choćby na NLOTH były lepsze(,,,)

 

Restart and reboot yourself, you free to go oooo ooo oo oooo oooo oo you know your name...

 

Teksty to jeden z wielkich plusów SOI i Jeden z powodów dla których omijam nloth, wstyd mi tego słuchać głośno. Poza tytułowym kawałkiem i mos tam nie ma dobrych tekstów. A za takie SUC, UC, crazy czy bootsy to powinni siedzieć. Teksty z Popu to była poezja, później spaprali wszystko.



#6 Johnny99

Johnny99

    Nothingman

  • Members
  • 10 523 posts
  • Płeć:Mężczyzna
  • Skąd:Club Tip Top

Posted 18 września 2014 - 09:30

Teksty to jeden z wielkich plusów SOI

 

Rozumiem, że wyszyłeś już sobie na poduszkach bon-moty w stylu "every breaking wave on the shore tells the next one there'll be one more" albo "all I need to know is there is no end to love"? :D


Drink Scotch whiskey all night long
And die behind the wheel

Tak uważam.

#7 Owłos

Owłos

    Użytkownik

  • Members
  • 5 525 posts
  • Płeć:Mężczyzna
  • Skąd:Órsynuw

Posted 18 września 2014 - 12:02

To chyba po prostu trochę inny styl narracji. Na SoI panuje podejście "to tell a story" i moim zdaniem to się dobrze sprawdza. Na NLOTH było dużo więcej pola do interpretacji, wędrówki wyobraźni, bardziej opis miejsc, które mogą skłonić do refleksji, niż samych historii. Tak to widzę ;)


"I went out there
in search of experience
to taste and to touch
and to feel as much
as a man can
before he repents"

#8 Rodia

Rodia

    Użytkownik

  • Members
  • 1 869 posts
  • Płeć:Mężczyzna
  • Skąd:Warszawa

Posted 18 września 2014 - 16:13

No. Ja również. A mi, jako komuś zawsze bardziej nastawionemu w tekstach na linearny, konkretny storytelling niż na jakieś rozmyte impresje podejście z SOI pasuje o wiele bardziej.

 

Z ideą wątku się jak najbardziej zgadzam, co nie znaczy, że widzę możliwość, by wysmażyć coś takiego, jak Ty - może za 4-8 lat :P

Wiesz Johnny, tak się zastanawiam - jaką masz pewność, że za 12-16 lat znowu Ci się nie zmieni? Chyba żadnej. To po cholerę czekać te 4-8 lat skoro napisać można już coś teraz? A jeśli masz takie podejście to po co w ogóle pisać recenzje muzyczne, skoro one zawsze kiedyś tam się mniej lub bardziej zdezaktualizują? No chyba, że potrzebujesz tego czasu na zrozumienie płyty choćby w minimalnym stopniu - jak tak to ja współczuję tym dziennikarzom muzycznym, którzy muszą smażyć te teksty dzień - dwa po premierze płyty... ;)

 

Nie rozumiem zachwytu nad tekstami na SOI

To nie jest zachwyt, po prostu mi się podobają. Zresztą nie wszystkie bo i na tej płycie zdarzają się liryczne kasztany (Volcano i This is Where).

 

nigdy nie uważałem Bono (i Edge'a) za jakichś wybitnych tekściarzy. Adam Clayton zdaje się kiedyś powiedział coś w stylu, że zwykle nie ma pojęcia, o co Bono chodzi i zupełnie go to nie interesuje (a Larry: who cares'bout the lyrics, it's all 'bout drums!) - może nie aż tak ostro, ale mam trochę podobnie :P

 

Wybacz, ale Adam Clayton nie jest moim autorytetem w żadnej kwestii - chyba, że w tym jak można imprezować do nieprzytomności i jednocześnie pozostać spoko gościem - a już na pewno nie w kwestii tekstów do piosenek :)

 

No i nie gadaj mi tu, proszę, że U2 nigdy nie pisało dobrych tekstów ;) Proponuję zresztą, żebyś to powiedział Wierciochowi, który pracowicie tłumaczył na tym forum najlepsze ich lyricsy doszukując się w nich rozmaitych niuansów i treści. Powiedzenie, że się nigdy nie uważało Bono i Edge'a za wybitnych tekściarzy to pójście na łatwiznę.

 

Restart and reboot yourself, you free to go oooo ooo oo oooo oooo oo you know your name...

Lol. Chciałem dać Johnny'emu ten sam fragment :D

 

Teksty to jeden z wielkich plusów SOI i Jeden z powodów dla których omijam nloth, wstyd mi tego słuchać głośno. Poza tytułowym kawałkiem i mos tam nie ma dobrych tekstów.

Jeszcze Cedars of Lebanon ;)

 

Rozumiem, że wyszyłeś już sobie na poduszkach bon-moty w stylu "every breaking wave on the shore tells the next one there'll be one more" albo "all I need to know is there is no end to love"? :D

U2 gorsze masakry produkowało w swojej karierze (z których zresztą gros jest na ich poprzedniej płycie :P)



#9 Owłos

Owłos

    Użytkownik

  • Members
  • 5 525 posts
  • Płeć:Mężczyzna
  • Skąd:Órsynuw

Posted 19 września 2014 - 23:37

Rzeczywiście nie ma na co czekać. Pewnie wyjdzie tl;dr. Cóż, taki mamy klimat.

 

Sam nie wiem, czy długie oczekiwanie na kolejny album raczej wpłynęło na większe czy mniejsze wymagania wobec niego. O ile ktokolwiek może takie wymagania stawiać. Mnie akurat zaskoczyli na urlopie na pewnej podzielonej wyspie. Dlatego grzecznie poczekałem do powrotu i po tygodniu odsłuchań postaram się skrobnąć parę zdań.

 

Od ogółu do szczegółu. Dość niezwykłe jest to, że płyta składająca się z tak zróżnicowanych przecież utworów brzmi tak spójnie. Ponadto, ma się wrażenie, że taką ją właśnie chcieli nagrać, jakby siedziało to w nich od dawna. Przy NLOTH nie było tego przeświadczenia. Dalo się wyczuć niepewnosć, stąpanie po nieznanym gruncie. Stąd też postawienie się w trzeciej osobie przy pisaniu tekstów. Na Songs of Innocence to przechadzka po znanej okolicy i przywołanie gdzieś już zasłyszanych dźwięków, obrazów, historii, ludzi. To jest oczywiście największy zarzut wobec tej płyty, to przejażdżka po dosłownie wszystkich wcześniejszych dokonaniach (nawet Passangers nie zostało oszczędzone) i podebranie z nich co ciekawszych/potrzebnych elementów. To dla mnie dokładnie wbrew wizji U2 poszukującego ciągle czegoś nowego przy każdej nowej płycie. Ale, tak jak przed chwilą napisałem - oni to po prostu chcieli zrobić nie bacząc na nic i na pewno nie oglądając się na innych. 

 

Na początek Joey Ramone. Słusznie brak nad nim zachwytów, ale właściwie to najlepszy pierwszy singiel od Beautiful Day. Traktuję to jako porządną rozgrzewkę. Mam tylko nadzieję, że będą to lepiej grać niż to fatalne moim zdaniem wykonanie na gali Apple. Barowo-stadionowe przyśpiewki oooooooo oczywiście dobrze się sprawdzą na koncertach, a lekki, optymistyczny wydźwięk na pewno pomoże w radiach.

Rozgrzewka jest potrzebna, bo już następny jest najlepszy utwór na płycie czyli Every Breaking Wave. Aż trudno uwierzyć, że z niemrawej wersji z 360 potrafili wyrzeźbić coś co tak chwyta za serce. Jeśli Rodia pisał o tej jednej piosence, choćby dźwięku czy wersie, który trzymałby fana przy krążku - to jest właśnie to. Nie tak częste niestety jest na tym albumie, że Edge tak ładnie maluje obrazy swoją grą. Jak to dobrze, że zorientowali się, co w tej piosence powinno zostać, a co trzeba wymyślić od nowa. Mnie chwyciło od razu. Bardzo podobnie miałem z Moment of Surrender na płycie poprzedniej. Od razu, po pierwszym refrenie, poczułem, że to jest to, na co czekałem. Po tygodniu przesłuchań zachwyt nie niknie, przekształca się tylko w taką...pozytywną nostalgię za dawnymi czasami przy okazji czyniąc mnie młodszym, dając bodziec do działania. 

Żeby było śmieszniej, po tym co najlepsze, przychodzi najgorsze. Czyli California (blah blah blah ). Wpada jednym uchem, wypada drugim. Niestety, już zacząłem skippować. Pisali niektórzy o słońcu, o pustej drodze, o przestrzeniach, o zachodzącym słońcu. Nic z tego nie widzę ani nie czuję. Może muszę tam pojechać, żeby zrozumieć ;)

Może siłą tego, że gorzej niż w Californi być nie może, Song for Someone jest również i dla mnie takim guilty pleasure. Wygłaskane, wtórne, przewidywalne. No i cóż z tego, skoro linia melodyczna w refrenie wchodzi we mnie jak w masło. Przyłapuję się na podśpiewywaniu tego od czasu do czasu. Ale hej, któż nie podśpiewywał sobie kiedyś pod nosem Beaty Kozidrak? ;)

Kończący (?) tryptyk matczyny utwór Iris uznałem po pierwszym przesłuchaniu za najgorszy na płycie. Teraz jest w górnej połówce. Chociaż fragmentami ma się poczucie, że ktoś się bardzo śpieszy w tej piosence, to nie przesłania to kierunku w którym ona podąża. Szkoda, że proporcje nie zostały nieco zmienione - jeszcze jędna "pętla" czy "the stars are bright (...)" i odjąć trochę z pierwszych 2 minut. Zadziwiająco dobrze wkomponujące się pianino. 

Następnie mamy gorącą opowieść o tym, jak niewiele było trzeba, by uczynić z Volcano killera. Recepta była taka - przesterować wokal na modłę The Fly i dać zaśpiewać refren, skoro został poruszony wątek "powrotu na Cedarwood Road" Gavinowi F. (najlepiej w stylu covera tegoż samego The Fly). On by to zaśpiewał tak jak trzeba, czyli jak przepalony facet w średnim wieku. Często mi się zdarza, że po przesłuchaniu utworu rodzą mi się pomysły co by można zmienić na lepsze, ale tutaj było to wręcz narzucające się, atakujące i kłujące. Przy okazji - niech zagrają to na Islandii :P

Wracamy na ulice Dublina lat 70, chociaż początek Raised by Wolves mocno mi się kojarzy z recytacją w Elvis Ate America. Cała reszta już mocno osiada w klimatach dwóch pierwszych płyt. Szczególnie sugestywne są krótkie "serie karabinowe" wujka Edka. Bardzo jestem ciekaw, kto będzie robił te astmatyczne odgłosy na koncertach :D

Zaglądamy na ulicę Cedrową, gdzie mamy intro jakby żywcem wyjęte z October, sekwencję gitarową i wypłaszczenie. Piosenka chyba najmocniej nawiązująca do początkowej twórczości i niestety przekroczająca stosowną dawkę sentymentalizmu dźwiękowego.

Za zakrętem ulicy jest klasztor, a tam w jednej z ciasnych, ciemnych, wilgotnych cel śpi wielebny. Sleep Like a Baby Tonight. Fantastycznie zbudowany mroczny i napawający lękiem i obrzydzeniem klimat. Brzmieniowo postawiłbym to najbliżej If You Wear That Velvet Dress. Tylko tam to był widok kobiety w sukni stojącej na wysokim balkonie w blasku księżyca. Tutaj księżyc jest zgniły. 

Ha, This Is Where You Can Reach Me Now. Jedna  z dwóch piosenek na płycie, w której nie chciałbym zmieniać ani nuty. To przecież tak fantastycznie płynie, to jest ze sobą w idealnej harmonii i równowadze. Świetny pomysł z tą zmieniajacą się co chwila gitarą Edża. Trudno przy tym nie ruszać kończynami. Intro to leniwe dźwięki wychodzące z piany morskiej, a potem mamy szybki fast forward do taksówki, która pędzi wśród neonów. To może być Tokio, Rio, może jakiś duży nadmorski kurort tętniący życiem. Pod względem przywoływania miejsc i obrazów nr.1 na płycie, trochę jak na NLOTH. Ach, ta gitarka wracająca w outtro tak jak na początku! Cudo. Jedynym minusem jest oczywiście tekst. Nie mam bladego pojęcia o czym Bono pieprzy, ale szczerze mówiąc, nic mnie to nie obchodzi. Mógłby cały tekst napisać w Bongolese i nie odczułbym różnicy. 

Czy to dobrze, że na końcu czają się Kłopoty? W dodatku z importowanym towarem ze Szwecji. Niepodważalny klimacik jest moim zdaniem zepsuty zbytnim wyeksponowaniem smyczków. W ordynarny sposób wyciszona solówka też nie pozostawia dobrego wrażenia. Ciekawe, czy od niej zacznie się Songs of Expierience ;) Do tej pory nie byłem w stanie zanurzyć się, poddać tej piosence. Czuję barierę, przez którą nie potrafi do mnie dotrzeć. 

 

Płyta z łatwością mogłaby się nazywać "Adam Clayton's Album". Chyba po raz pierwszy w historii tak wyeksponowany i tak dźwigający na sobie ciężar całego brzmienia. Z tej roli wywiązał się celująco. Niezbędny w EBW i Iris, a Volcano i This Is... to wręcz jego piosenki. Zwłaszcza ta ostatnia płynie tak niesamowicie dzięki niemu. Jeśli wcześniej pisałem o taksówce pędzącej ulicami nocnego miasta - to on jest kierowcą. Zdarzało się oczywiście, że w przeszłości pogrywał melodie wyróżniające się i zapadające w pamięć (WOWY, NYD, MWays). Ale tym razem wręcz definuje to, jak brzmi U2 na płycie, miejsce zwyczajowo zajęte przez Łysego. To dla mnie rewolucja i nie powiem, podoba mi się. Czekam tylko jak pozwolą mu obsługiwać syntezator na SLaBT a'la COBL na Vertigo Tour :D

 

Tak jak już wcześniej wspominałem, na SoI mamy powrót do bardzo osobistego storytellingu, co słychać oczywiście najbardziej w CR, Iris, RbW i Troubles. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy to lepiej, czy gorzej. Mi się podobały zarówno "opowieści świadka zdarzeń" z NLOTH (zwłaszcza utwór tytułowy) i wchodzenie w rolę postaci wyimaginowaej jak i te osobiste wspominki/rozważania z SoI. 

 

Bałem się, bałem się okrutnie, że to będzie płyta, do której wołami mnie będzie trzeba zaciągać. Że będę musiał się przekonywać na siłę. A ja tak nie umiem. Tak jak pisał Rodia - doszukiwanie się smaczków, które nie istnieją Na szczęście nie musiałem tego robić. To nie jest płyta dorównująca mojej (i pewnie wielu) wielkiej trójce AB, TJT, TUF. Ale moim zdaniem niedaleko jej do hmmm PoP, Boy, NLOTH? Gdzieś w tych rejonach bym ją umieścił. 

 

7/10

 

P.S. Nienawidzę podejścia "już nigdy nie nagrają czegoś tak dobrego jak XYZ". Przecież takie myślenie zabija muzykę i pomysły. Możemy się śmiać z tych zapewnień "it's the best album we ever recorded", ale do diaska, tak właśnie trzeba myśleć! W to trzeba wierzyć! Nie być malkontentem. "Nie bądź niedowiarkiem lecz wierzącym". Przecież te dziady by nie weszły w lata 90' gdyby tak rozumowali. Szkoda tylko, że już nie patrzą tak w przyszłość jak kiedyś i starają się udoskonalić to, co już było, zamiast stąpać po nowych lądach. A przecież na NLOTH, moim zdaniem, tak zrobili. I dobrze, bo wrzucili na płytę Moment of Surrender. Ja dobrze pamiętam, jak pierwszy raz to usłyszałem i pomyślałem/poczułem - tak, to mogą nazwać "best record ever". Ja w ogóle mam takie podejście, że współczuję ludziom, którzy nie potrafią odnaleźć w XYZ wielkości, a za to z zazdrością patrzę na tych, którzy potrafią oddać się takim Pride czy OTH. 


"I went out there
in search of experience
to taste and to touch
and to feel as much
as a man can
before he repents"

#10 Johnny99

Johnny99

    Nothingman

  • Members
  • 10 523 posts
  • Płeć:Mężczyzna
  • Skąd:Club Tip Top

Posted 20 września 2014 - 15:35

Wiesz Johnny, tak się zastanawiam - jaką masz pewność, że za 12-16 lat znowu Ci się nie zmieni? Chyba żadnej. To po cholerę czekać te 4-8 lat skoro napisać można już coś teraz?

 

 

A kto powiedział, że napiszę coś za 4 lata? :P Ostatnio napisałem o HTDAAB, bo mi się drastycznie zmienił ogląd i odczułem taką potrzebę. Nie wiem, czy kiedyś jeszcze ją odczuję.

 

A jeśli masz takie podejście to po co w ogóle pisać recenzje muzyczne

 

 

A bo ja wiem? Sam się nad tym wiele razy zastanawiałem :rolleyes:

 

No chyba, że potrzebujesz tego czasu na zrozumienie płyty choćby w minimalnym stopniu

 

 

Nie wiem, będę to wiedział dopiero wtedy, kiedy ten czas upłynie. W życiu bym nie przypuszczał, że kiedykolwiek zmienię zdanie co do HTDAAB..

 

No i nie gadaj mi tu, proszę, że U2 nigdy nie pisało dobrych tekstów ;)

 

 

Ok, parę dobrych napisali. I tyle na ten temat, bo, jak mówię, niespecjalnie mnie to obchodzi.

 

Najbardziej niezwykłe w tej płycie jest to, że w porównaniu z nią poprzednie brzmią tak jakoś.. prosto. Papapapa (niżej), parapapampa (wyżej) itp. Na SOI, mam wrażenie, dzieje się więcej, niż na gdzieś tak trzech dowolnych innych płytach U2 razem wziętych (może wyłączając POP). Dlatego dość zabawnie brzmią dla mnie narzekania na "prostotę" Song For Someone.. eee włączcie se, nie wiem, WOWY? Dla kogoś Volcano to "drugie Vertigo"? Przecież w porównaniu z Vertigo, Volcano to jakieś wariacje goldbergowskie.. to jest płyta zespołu, który jest niebywale ambitny, a jednocześnie te ambicje wcale nie przeszkadzają mu w utrzymaniu rock'n'rollowego luzu (This Is.., zwłaszcza w genialnym absolutnie wyciszeniu). Nie rozumiem opinii, że SOI jest niedopracowane. To pierwsza w pełni dopracowana płyta U2 od czasu ATYCLB - wreszcie np. pokonali problem "kurdę, co tu zagrać w refrenie", który w poważnym stopniu ciążył na HTDAAB (Vertigo, COBL) i NLOTH (GOYB, UC). Dużo słusznych pochwał zbiera Adam - ale jeśli komuś się wydaje, że Iris to takie drugie COBL, niech sobie porówna grę Larry'ego w obydwu tych kawałkach. Żeby natrafić na tak "urozmaicone" (oczywiście, w skali Mullena Jr.) przejścia perkusyjne na płycie U2, trzeba by było się cofnąć chyba aż do October. Dla mnie ta płyta jest niesamowita i, uważam, jest na razie straszliwie niesprawiedliwie traktowana, jakby nikt jej nie chciał uważnie wysłuchać. Takie jest moje zdanie na dzisiaj. Reszta należy do historii.


Drink Scotch whiskey all night long
And die behind the wheel

Tak uważam.

#11 zooshe

zooshe

    Użytkownik

  • Members
  • 768 posts
  • Płeć:Kobieta
  • Skąd:WAWA

Posted 20 września 2014 - 16:08

Owłos właściwie dokładnie oddał, to co sama myślę o tej płycie i obecnym U2 jako takim. No może z drobnymi wyjątkami. Bo w takim Troubles nie zmieniłabym ani jednej nutki. Fajna recka.


"Basista umiera i idzie prosto do rock and rollowego nieba, u którego bram wita go Archanioł Gabriel. Tuż za nim widać w ożywionej rozmowie Jimiego Hendrixa, Johna Lennona, Elvisa Presleya, Janis Joplin i Keitha Moona.
Nieopodal mężczyzna w kowbojskim kapeluszu i skórzanej kurtce udziela instrukcji innym osobom. Zdumiony basista pyta archanioła: Czy, to Bono? Nie wiedziałem, że umarł. Gabriel odpowiada: Nie, to nie jest Bono. To Jezus Chrystus. Wydaje mu się tylko, że jest Bono."

#12 Unknown Caller

Unknown Caller

    Użytkownik

  • Members
  • 974 posts
  • Płeć:Mężczyzna
  • Skąd:Heartland

Posted 20 września 2014 - 18:06

Dla mnie ta płyta też jest niesamowita i cieszę się, że w końcu ktoś miał odwagę to napisać wsród powszechnych narzekań na jej zawartość. Nie umiem ani nie mam ochoty pisać długich recenzji, napiszę tylko że moje wrażenia z pierwszych odsłuchów coraz bardziej się potwierdzają. Ta płyta jest niesamowicie równa i spójna jak żadna inna w karierze zespołu (tak). Nawet TJT i AB mają słabe momenty, tu ich właściwie nie widzę. Inna sprawa, że te najlepsze momenty nie dorównują mocnym punktom tamtych płyt ale to już chyba niemożliwe i na to nikt dziś nie liczył. Natomiast mogę SoI postawić w jednym rzędzie z Boy, War, TUF, POP czy ATYCLB bo moim skromnym zdaniem to jest ta klasa. Pewnie za wcześnie to piszę i zaraz mi się dostanie ale co tam. Tak czuję.

Jak już było powiedziane, Adam i Bono na tej płycie rządzą. Bono w świetnej formie a bas Adama nigdy nie brzmiał tak jędrnie i potężnie. Właściwie to na nim jest oparte brzmienie SoI. Edge tym razem nie dominuje, wyznacza tylko ogólne ramy a treścią pozwala wypełniać je innym. Mało jest echoey guitars, co powoduje że brzmienie jest dość surowe. Brzmienie gitary Edge'a zatacza koło i wraca do czasów sprzed TUF tak jakby to co było potem się nie zdarzyło.

Nie będę za dużo pisał o najlepszych utworach bo jak dla mnie ten album jest pełen highlightów. Iris, This Is Where You Can Reach Me, California i Volcano to najlepsze utwory na płycie. Szkoda, że zrezygnowali z umieszczenia Crystal Ballroom na podstawowej wersji płyty bo bez dwóch zdań bym go tu wymienił wsród najlepszych. Ogólnie kierunek jaki obrali na Crystal Ballroom i TIWYCRM to jest to, bardzo bym chciał żeby więcej takich bujających utworów nagrali w przyszłości. To zresztą najbardziej współcześnie brzmiące rzeczy na tej płycie. Rownież Iris, California i wcześniejsze Invisible wyznaczają fajne kierunki na przyszłość, choć każdy z nich ciągnie w nieco inną stronę. Ale to jest przyszłość i ta przyszłość mi się podoba!

Poza tym Song for Someone piękne i szczere w swojej prostocie. Może trochę banalne ale jakoś mi to nie przeszkadza. EBW to najczystsza melodia, piosenka w stanie czystym. Do tego podobno dążyli. Raised by Wolves fajnie przywołuje klimat pierwszych płyt, jedynie refren jest słabszy ale też w klimacie. Cedarwood bardzo tradycyjne i po prostu fajne. O SLABT i Troubles już dużo napisano, dla mnie te utwory są dobre ale wcale nie na nie bym wskazał jakbym chciał komuś polecić tę płytę. Tak naprawdę jedyny słabszy utwór, który czasem skipuję to The Miracle. Na pewno jest to lepsza rzecz od Vertigo czy Butów ale bardzo wtórna i szybko brzydnie. Jako rockery dużo bardziej mi pasują Volcano (Glastonbury) i Lucifer's Hands (Stingray), które na koncertach będą wymiatać.

A jedyna większa wada tej płyty to brzmienie, dosyć płaskie i ubogie. Nie jest to może najgorsza płyta U2 pod tym względem ale do bogactwa brzmieniowego AB sporo brakuje. Nie wiem czy nawalił Danger Mouse czy ludzie od masteringu ale wkurzające jest to, że znów mamy ten sam błąd co na tylu wcześniejszych płytach U2. Płyty Broken Bells czy choćby Portugal. The Man brzmią dużo lepiej. No nic, poczekajmy na fizyczne wydanie, może będzie lepiej choć nie sądzę.

Aha, rzuca się też w oczy wyraźny podział SoI na dwie strony winyla. Pierwsza strona (do Iris włącznie) jest dużo bardziej radiowa i gładko wyprodukowana. Druga strona zawiera trochę bardziej ambitne utwory ale nie jest jednorodna: Volcano mogłoby się znaleźć na Bombie, następne dwa utwory to podróż w klimat pierwszych albumów grupy, Sleep... i Troubles czerpią pełnymi garściami z lat 90-tych, a TIWYCRMN to dla mnie coś zupełnie nowego w wydaniu U2 (i jak pisałem, podoba mi się ten kierunek).

Aha, jeszcze ocena: 8/10

See through in the sunlight


#13 The Fly

The Fly

    Użytkownik

  • Members
  • 2 153 posts
  • Płeć:Mężczyzna
  • Skąd:się biorą dzieci?

Posted 20 września 2014 - 22:54

Tak zacznę od tej poezji. Nie rozumiem tutaj tego piętnowania nowego krążka pod względem poziomu "poezji", come on, to nie jest Cohen czy Dylan. Z tekstami Bono zwykle było zawsze tak samo. Raz na jakiś czas potrafił (pewnie po pijaku) popełnić coś kapitalnego i poetyckiego, ale chyba nie to jest istotą U2. Gdy odrzucimy deficyt poezji na albumie jako potknięcie, to sama prostota albumu okaże się tutaj tylko i wyłącznie zaletą. Przynajmniej dla mnie. The Miracle okazuje się tu tylko mylnym prologiem. Jak słucham tego albumu to wydaje mi się wręcz, że jest on stworzony w starawym stylu, mianowicie strona A i B. Jak dziś pamiętam gdy odkrywałem arcydzieła z tamtych lat i uderzało mnie to jak bardzo różnią się od siebie obie strony, dla mnie samo Joshua Tree ma w sobie dwojaki charakter (w końcu Two Americas). Nie inaczej jest tutaj, nie tylko okładka jest tutaj w starym stylu. 

 

Idąc dalej, bo w sumie nie ma co się rozpisywać na temat "otoczki", tak jak The Miracle nie jest tym na co wyczekiwałem tak EBW i California zdaje się być strzałem w serce fana. Bo komu nie wpada edkowe "barba barbara". Jednakże to i tak wierzchołek góry lodowej. Uczciwie przyznaję, że Song For Someone wywarło na mnie najmniejsze wrażenie. Wydaje mi się, że to jedna z tych piosenek zapychaczy, które znalazły się tam ot tak, dla potrzeby wypełnienia - nie bijcie, co nie zmienia faktu, że nawet ten kawałek pasuje tu idealnie. Dalej jest już tylko coraz lepiej.

 

Jak na razie nie rozumiem również dlaczego takie Iris nie jest zbyt darzony sympatią, a przecież to także jest TO U2. Tak jak można im było w poprzednim albumie zarzucić, że nie wiedzieli co zrobić gdy doszli do refrenu tak w Iris jest przeciwnie. 

 

Volcano zaczyna inną bajkę na płycie. To tutaj rozpoczyna się strona B. Według mojej skromnej opinii Volcano może być mniej chwytliwe niż Vertigo, ale jest lepsze, potężniejsze co daje jej zwycięstwo na koncercie. W Raised by Wolves słyszę to czego się na początku obawiałem, a co teraz stało się moim ulubionym czynem grupy wraz z Sleep Like a Baby. U2 stworzyło dwa kawałki, które powiewają taką mieszanką synth-popu z new-wavem (no, w wilkach brzmi to bardziej jak trailer do nowego Assasyna, ale i tak jedna z ciekawszych pozycji na albumie), że nawet ktoś kto nie słucha U2, a interesuje się poczynaniami takich bandów jak wspominany już Kraftwerk, Eurythmics czy nawet OMD i New Order znajdzie tu to inne oblicze, choć słychać ich czasami symbolicznie to jednak wystarczająco żeby włączyć na ciele ciarki tak wyraziste iż zaczynamy się zastanawiać czy aby na pewno słuchamy rockowego U2. This is where you okazuje się po czasie najbardziej jutowym kawałkiem na płycie, jest prosty, rozpoznawalny i samo "soldżia soldżia" brzmi jakby zapomnieli o tym kawałku pare płyt temu. To nie zarzut, wręcz przeciwnie, zaleta. The Troubles zaś okazuje się osobnym tworem, który jest idealnym zakończeniem rzecz jasna, ale nie to w nim najlepsze. Kawałek brzmi jakby został stworzony w kompletnie innych okolicznościach niż inne kawałki, a jednak ze swoją nietypowością nadal świetnie współbrzmi z albumem, a na żywo zabrzmi po stokroć lepiej. 

 

Album, któremu można zarzucić nieszablonowość i jednocześnie prostotę, Groteska? Na pewno piękno. Ktoś powie, przeciętność w pięknej ramce, czy średniak. Można im zarzucić wszystko, nigdy jednak nie nazwałbym tego zawodem.

 

Po tym czasie ocena 7.5/10 a to naprawdę dobra ocena :)



#14 padula

padula

    Użytkownik

  • Members
  • 18 posts

Posted 28 września 2014 - 21:20

witam

z racji że ślędzę ich twórczość od dawna  ( mam 43 wiosny ) pozwolę sobie na kilka spostrzeżeń i uwag odnośnie nowego krążka 

niestety dalej potwierdzającego niemoc i bezradność twórczą "wielkiej czwórki " z dublina- to staje się już groteskowe ( zmiany producentów ,jakieś chybione premiery singlowe ( invisible) a pioseneczki jak były cienkie tak są ...

Toż to jest przewidywalne na kilometr- - zwroteczka-edgowy "motywik"-wysilony refrenik i tak abarot 10 kawałków litości....

to boli 

jedyne na czym można ucho zawiesić to sleep .... ciekawie brzmieniowo ,aranżacyjnie nawet wokal inaczej potraktowany

coś się dzieje..ktoś myślał nad strukturą utworu nawet lekkie zaskoczenie (choć te ostre gitary już słyszałem na zooropie ( some days are better ...)ale

jeden kawałek na płycie to za mało a przecież wydane miliony na  modnych producentów , -ja się pytam co oni wnieśli to dalej brzmi

tak samo jak na poprzednich krążkach których nazw nawet nie mogę spamiętać bo są zbyt długie i pozbawione sensu 

how to dismantle ... co to u licha jest 

smutne to wszystko, że tak wielki zespół kończy jak przeciętny zespolik pop-rockowy międląc w kółko te same banały od 

14 lat 

ostatnie wartościowe uduchowione utwory u2 nagrało na ścieżce do filmu one million dollar hotel a to przecież był 2000 rok !

pozdrawiam



#15 MartinTexas

MartinTexas

    Użytkownik

  • Members
  • 2 595 posts
  • Płeć:Mężczyzna
  • Skąd:Legnica

Posted 28 września 2014 - 22:58

witam

z racji że ślędzę ich twórczość od dawna  ( mam 43 wiosny ) pozwolę sobie na kilka spostrzeżeń i uwag odnośnie nowego krążka 

niestety dalej potwierdzającego niemoc i bezradność twórczą "wielkiej czwórki " z dublina- to staje się już groteskowe ( zmiany producentów ,jakieś chybione premiery singlowe ( invisible) a pioseneczki jak były cienkie tak są ...

Toż to jest przewidywalne na kilometr- - zwroteczka-edgowy "motywik"-wysilony refrenik i tak abarot 10 kawałków litości....

to boli

To prawda przeciągali z premierą. Wydawali pojedyncze utwory zamiast albumu, ale różnicę słychać. Proponuję wrócić na chwilę do 3 poprzednich albumów nagrywanych z duetem Eno/Lanois (HTDAAB miało też innych producentów) i różnica jest znacząca. Pamiętajmy, że głównym producentem pozostał jednak Danger Mouse - a kilku innych to tylko dodatek do całości.

 

Generalnie nie lubię takiego mieszania przy udziale producentów, ale jeżeli efekt końcowy jest dobry to mało mnie obchodzi, czy był 1, czy 100 i ile miksów po drodze zrobili ( :D np. -> Hawkmoon 269). Co za różnica?

 

jedyne na czym można ucho zawiesić to sleep .... ciekawie brzmieniowo ,aranżacyjnie nawet wokal inaczej potraktowany

coś się dzieje..ktoś myślał nad strukturą utworu nawet lekkie zaskoczenie (choć te ostre gitary już słyszałem na zooropie ( some days are better ...)

To fakt, jest to jeden z najlepszych utworów na płycie.

 

 

ale

jeden kawałek na płycie to za mało a przecież wydane miliony na  modnych producentów , -ja się pytam co oni wnieśli to dalej brzmi

tak samo jak na poprzednich krążkach których nazw nawet nie mogę spamiętać bo są zbyt długie i pozbawione sensu 

how to dismantle ... co to u licha jest 

smutne to wszystko, że tak wielki zespół kończy jak przeciętny zespolik pop-rockowy międląc w kółko te same banały od 

14 lat

Nie czepiajmy się nazw, lepsze były nazwy: "Behind", "Love", "Bomb" i "Songs"? Wtedy byłoby narzekanie, że banalne. Jakoś ludzie nie mają problemu z np.: "Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band"

 

Proszę tylko odpowiedzieć, co takiego mieli by nagrać, aby nie byli tacy "przeciętni"? Mają grać jak Pink Floyd, czy może bardziej w stronę Metaliki? Progresywnie, alternatywnie, więcej elektroniki, mniej? Może zmiany w składzie? Ja nie uważam, że nagrali najlepszy album wszechczasów, ale widzę zmiany i nowe rozwiązania, zwłaszcza w porównaniu do 3 ostatnich płyt. Oni ciągle szukają i na pewno nie stoją w miejscu. Ja tam myślę, że U2 nieważne co by nagrało to i tak opinia jest już zawczasu wystawiona. :rolleyes:

 

 

PS Poza tym oni jeszcze nie kończą, nie tak szybko. :P

 

ostatnie wartościowe uduchowione utwory u2 nagrało na ścieżce do filmu one million dollar hotel a to przecież był 2000 rok !

pozdrawiam

 

Nawet najbardziej zagorzali przeciwnicy twórczości po 2000 roku nie mogą zaprzeczyć, że Moment of Surrender jest wartościowym i uduchowionym utworem. :rolleyes: No bardziej chyba się nie da.... :ph34r: W kościołach mają grać, czy jak?
 



#16 Karule

Karule

    Użytkownik

  • Members
  • 348 posts

Posted 28 września 2014 - 23:09


Proszę tylko odpowiedzieć, co takiego mieli by nagrać, aby nie byli tacy "przeciętni"? Mają grać jak Pink Floyd, czy może bardziej w stronę Metaliki? Progresywnie, alternatywnie, więcej elektroniki, mniej? Może zmiany w składzie? Ja nie uważam, że nagrali najlepszy album wszechczasów, ale widzę zmiany i nowe rozwiązania, zwłaszcza w porównaniu do 3 ostatnich płyt. Oni ciągle szukają i na pewno nie stoją w miejscu. Ja tam myślę, że U2 nieważne co by nagrało to i tak opinia jest już zawczasu wystawiona. :rolleyes:

 

Na to pytanie nie ma odpowiedzi, bo i tak zawsze pojawi się zrzędzenie + sztandarowy pseudo-argument "kiedyś było lepiej". Na szczęście to odosobnione opinie i ja się nimi nie przejmuję.



#17 Johnny99

Johnny99

    Nothingman

  • Members
  • 10 523 posts
  • Płeć:Mężczyzna
  • Skąd:Club Tip Top

Posted 29 września 2014 - 07:37

Proszę tylko odpowiedzieć, co takiego mieli by nagrać, aby nie byli tacy "przeciętni"?

 

 

No właśnie ja też się nad tym często zastanawiam. Odnoszę wrażenie, że niektórzy fani po prostu dawno już postawili na nich "krechę" i w kolejne albumy nawet się specjalnie nie wsłuchują (dlatego tak skrajnie różne płyty jak HTDAAB i NLOTH też im się zlewają..). Cóż, Edge to trafnie skomentował niedawno..


Drink Scotch whiskey all night long
And die behind the wheel

Tak uważam.

#18 Guest_Grinderman_*

Guest_Grinderman_*
  • Guests

Posted 29 września 2014 - 10:54

Proszę tylko odpowiedzieć, co takiego mieli by nagrać, aby nie byli tacy "przeciętni"? Mają grać jak Pink Floyd, czy może bardziej w stronę Metaliki? Progresywnie, alternatywnie, więcej elektroniki, mniej? Może zmiany w składzie? Ja nie uważam, że nagrali najlepszy album wszechczasów, ale widzę zmiany i nowe rozwiązania, zwłaszcza w porównaniu do 3 ostatnich płyt. Oni ciągle szukają i na pewno nie stoją w miejscu. Ja tam myślę, że U2 nieważne co by nagrało to i tak opinia jest już zawczasu wystawiona.
 

Szczerze mówiąc po kilkukrotnym przesłuchaniu tego albumu stwierdzam, że równie dobrze mogliby już niczego nie nagrywać, bo potrafią zepsuć nawet całkiem pomysły jak np z Every Braking Wave. Wersja koncertowa w swojej prostocie zapowiadała się bardzo interesująco, a to co jest na albumie brzmi jak produkt specjalnej aplikacji do tworzenia hitów dla Radia Eska. Podobnie było np z utworem Mercy, albo z nagrywaniem na nowo utworów z Popa. Im dłużej nad tym siedzieli, tym gorzej wychodziło. Tyle, że wcześniej to były pojedyńcze wypadki przy pracy i na HTTAAB oraz NLOTH można było znaleźć coś ciekawego, do czego można jeszcze chcieć wracać, a na najnowszej płycie jak na razie niczego takiego nie znalazłem i nie chce mi się na siłę szukać, bo w muzyce dzieją się o wiele ciekawsze rzeczy. :P Serio, ta płyta brzmi jak spod ręki czterech facetów w kryzysie wieku średniego, którzy w przeciwieństwie do takich jak np Nick Cave albo Depeche Mode, nie potrafią się zestarzeć i spuścić trochę z tego nadętego balonu.

 

Swoją drogą, bardzo spodobał mi się tekst przyrównujący obecne U2 do gumy do żucia. Bo ich najnowszy album właśnie przypomina taki produkt jednokrotnego użytku.



#19 Johnny99

Johnny99

    Nothingman

  • Members
  • 10 523 posts
  • Płeć:Mężczyzna
  • Skąd:Club Tip Top

Posted 29 września 2014 - 12:29

Tak samo można skwitować każdy inny hit U2. A SOI jest ZNACZNIE ciekawsze od choćby ostatniej płyty DM.


Drink Scotch whiskey all night long
And die behind the wheel

Tak uważam.

#20 Paweł =

Paweł =

    Użytkownik

  • Members
  • 1 151 posts
  • Płeć:Mężczyzna
  • Skąd:CHORZÓW

Posted 29 września 2014 - 12:58

Tak samo można skwitować każdy inny hit U2. A SOI jest ZNACZNIE ciekawsze od choćby ostatniej płyty DM.

Hmm, nie jestem jakimś wielkim fanem Depeche Mode, ale uważam że Delta Machine to naprawdę dobra płyta.

Moim zdaniem jest na niej wiele ciekawych piosenek, i myślę że niektóre mają większą moc od tych z nowej płyty U2.

 

Should Be Higher, Angel, Soothe My Soul, Heaven.

 

Mnie się bardzo ta płyta podoba, i pamiętam jak rok temu chciałem aby U2 nagrało płytę na podobnym poziomie.


Moje Konto Youtube - http://www.youtube.c...iew=0&flow=grid

 

 

 





7 user(s) are reading this topic

0 members, 7 guests, 0 anonymous users