Hmmm, byłam pewna, że napisze 4th of July, ale własnie mi przypomniano, że na tej płycie jest Pride
okej, okej, paru osobom wyjaśniałam to na zlotach (tak, tak - nie opuszczę żadnej okazji), że dla mnie Pride nie pasuje do tej płyty. jest zbyt, jakby to powiedzieć, nie anfajerowe. nie ma tej psychodelii, którą uwielbiam np. w Elvisie, a który niechybnie zaraz odpadnie
ani tej zwiewności, nieuchwytności, którą kocham w genialnym Promenade.
Aha - żeby była jasność - nie mam nic do Pride: lubie, doceniam, te sprawy, ale nie pasuje mi do UFa i już. Takie zbyt... proste, zbyt rockowe (chociaż to słowo strasznie tu nie pasuje, ale nie potrafię znaleźć innego)
Czyli:
PRIDEPs. Unfire to MOJA płyta. Nie powiem, że wszystko na tej płycie kocham, że są tu najlepsze utwory U2. Ale jest tu jakaś magia, tajemnica, coś nieuchwytnego. Tak nieuchwytnego, jak sama płyta (w sensie fizycznym) dla mnie. Chyba najdłużej ją zdobywałam, a te 20 lat temu faktycznie trzeba było zdobywać. Po jednym jedynym odsłuchaniu (wreszcie!) calutka płyta - każdy dźwięk - przyśniła mi się tamtej nocy. Czysta magia