Odbywający się w Barcelonie przez prawie cały tydzień festiwal Primavera to nie tylko trzy dni koncertów na plenerowych scenach. To także jedno z licznych, ale jednocześnie - jedno z ważniejszych, spotkań branży muzycznej z całego świat. W tym roku wiele paneli i debat poświęconych było przyszłości rynku muzycznego, w jego różnych aspektach. Uczestnicy dyskusji zadawali sobie pytania co się stanie w ciągu kilku najbliższych lat z festiwalami, koncertami, płytami.
Koniec dużych festiwali
Najszerszym i najciekawszym wątkiem poruszanym podczas towarzyszącej barcelońskiej imprezie konferencji, była przyszłość festiwali muzycznych, które - to przekonanie było fundamentem wszelkich rozmów na ten temat - przeżywają coraz widoczniejszy kryzys, a właściwie wręcz - powolny, nieunikniony upadek.
Najmocniejsze słowa na ten temat padły podczas panelu, w którym wzięli udział przedstawiciele kilku imprez tego typu, organizowanych w różnych częściach świata. Sporo mówili o zagrożeniach, które zaczynają być widoczne gołym okiem: rosnących kosztach, zmniejszającym się zainteresowaniu publiczności, próbach monopolizacji rynku festiwalowego przez wielkie firmy czy coraz większych wymaganiach sponsorów. Przykładem tego ostatniego procesu, na który głośno zwrócił uwagę Archie Hamilton, organizator festiwali w Chinach, procesu który zauważa także wielu uczestników Primavery, to fakt, że sceny na tym festiwalu mają w nazwach marki sponsorów.
- To dla mnie i pewnie dla wielu innych osób, bardzo niekomfortowe, mówić, że idzie się oglądać ulubiony zespół na scenie pod patronatem niekoniecznie ulubionej marki ubrań albo samochodów - mówił Hamilton. - Jasne, że rozmowy ze sponsorami bywają trudne, a ich oczekiwania rosną, ale nie powinno się przekraczać pewnych granic, bo publiczność może tego nie zaakceptować i odwrócić się od festiwalu.
Najmocniejsze i bardzo znamienne były jednak słowa Michala Kascaka, organizatora największego słowackiego festiwalu, Pohoda. Oświadczył on mianowicie, że poważnie myśli on o... zmniejszeniu rozmiarów tej imprezy.
- Jesteśmy już zmęczeni ciągłą walką o pieniądze i o zainteresowanie coraz większej publiczności, ciągłym licytowaniem się z innymi festiwalami o headlinerów - mówił. - Zastanawiamy się coraz bardziej nad tym, żeby zlikwidować niektóre sceny, zrezygnować z udziału wielkich gwiazd - one i tak przyjadą na Słowację poza sezonem festiwalowym, żeby zagrać w hali albo na stadionie. W zamian za to chcemy przygotować mniejszą imprezę, adresowaną do prawdziwych fanów muzyki, a nie do masowej publiczności. Oczywiście ta zmiana na pewno nie nastąpi w tym roku, bo festiwal mamy już dopięty, pewnie jeszcze nie w następnym, ale kolejne edycje mogą mieć już zupełnie inny wymiar niż dawniej.
To jedna z pierwszych publicznych wypowiedzi organizatora dużego festiwalu, która kwestionuje sens organizowania takich imprez i odważnie wyłamuje się z propagandy sukcesu i nieustannego rozwoju, prezentowanej przez innych organizatorów. Wielu z nich twardo próbuje robić dobre wrażenie, choć gołym okiem można dostrzec, że koniunktura na tego typu wydarzenia doszła do punktu krytycznego i nie da się jej dalej nakręcać. Może głos Kascaka okaże się głosem opamiętania i pogodzenia się z faktami, a droga, którą być może pójdzie Pohoda - wskazówką dla innych dużych festiwali.
Festiwale już nie tylko muzyczne
Inny z paneli poświęcony był zmianom charakteru festiwali i ich odchodzeniu od czysto muzycznego charakteru. Uczestnicy wyszli z założenia, że w dzisiejszej sytuacji na rynku - kiedy festiwali jest ewidentnie za dużo względem popytu na tego typu rozrywkę, popytu, który na dodatek zmniejsza się coraz bardziej - zupełnie nie mają już racji bytu tradycyjne imprezy. Tradycyjne czyli polegające na tym, że na środku pola ustawia się scenę i zaprasza, choćby nawet najbardziej popularne, zespoły. Dziś trzeba zdecydowanie czegoś więcej, żeby przyciągnąć publiczność, żeby wyróżnić się spośród licznej konkurencji, żeby skłonić widzów do wydania pieniędzy na festiwalowy karnet.
Poszukując najbardziej skutecznych sposobów rozwiązania tego problemu, uczestnicy panelu, organizatorzy festiwali nietypowych, zwracających na siebie uwagę charakterem czy dodatkowymi atrakcjami, podawali różne strategie, które sami testują w praktyce.
Jedną z nich jest organizowanie imprez z pogranicza kilku rodzajów sztuki i nie tylko sztuki, na których z jednej strony muzyka łączy się z literaturą czy nietypowym jedzeniem, z drugiej: fani muzyki spotykają się np. z osobami zainteresowanymi nowoczesnymi technologiami. Reprezentantką tego typu przedsięwzięć była na barcelońskim panelu Angelique Spaninks, współorganizatorka odbywającego się w mieście Eindhoven w Holandii festiwalu STRP. Przez dziesięć dni na terenie fabryki jednego z najważniejszych światowych koncernów elektronicznych zobaczyć można prezentacje artystów wizualnych, posługujących się nowinkami technologicznymi, uczestniczyć w wykładach i prezentacjach przygotowanych przez przedstawicieli szeroko pojętej branży IT i posłuchać muzyki - na STRP występują przede wszystkim specjaliści od klubowej elektroniki.
- Takie połączenie różnych dziedzin sprawia, że na festiwalu pojawiają się ludzie reprezentujący zupełnie inne światy - opowiadała Spaninks. - Co więcej: spotkanie w Eindhoven często staje się dla nich początkiem owocnej współpracy.
Festiwal atrakcji, muzyka - niekoniecznie
Inne rozwiązanie prezentował Cyrus Bozorgmehr, przedstawiciel firmy, która na zlecenie organizatorów festiwalu w Glastonbury przygotowuje specjalne atrakcje towarzyszące występom na scenach tanecznych. To rzecz zupełnie bezprecedensowa - na żadnym innym festiwalu nie pojawia się w takiej skali i z takim rozmachem. Spora część terenu festiwalowego co roku zamienia się w prawdziwe osobne miasteczko, w którym powstają ogromne konstrukcje, budynki i inne elementy infrastruktury, spójne pod względem wizualnym, nawiązujące do tematu przewodniego. Bywa nim postapokaliptyczny świat rodem z filmu "Mad Max" albo estetyka wzięta wprost z religii i mitologii środkowego wschodu.
- Dajemy uczestnikom festiwalu możliwość przeniesienia się na kilka godzin czy na cały weekend do zupełnie innej rzeczywistości - opowiadał Bozorgmehr. - Wielu z nich zupełnie rezygnuje w związku z tym z muzyki. Mało tego, ostatnio zorganizowaliśmy nawet autonomiczną imprezę, nie będącą częścią festiwalu, w zupełnie innym terminie i miejscu. Zaryzykowaliśmy i nie zaprosiliśmy żadnych wykonawców grających na żywo, a mimo to wszystkie bilety zostały wyprzedane. To dowód na to, że takie imprezy potrafią przyciągnąć spory tłum uczestników.
Polskie festiwale zaczynają powoli dostosowywać się do tych wymogów rynku i rozbudzonych apetytów festiwalowej publiczności - najdalej w tej kwestii jest zdecydowanie Open'er, na którym od dawna pojawia się sporo pozamuzycznych atrakcji: film, teatr, wystawa sztuki czy pokazy mody. Drobne ruchy w tym kierunku robią również festiwale katowickie: na Offie od lat działa kawiarnia literacka, gdzie można się spotkać z popularnymi pisarzami, Tauron Nowa Muzyka stawia natomiast na prezentacje coraz słynniejszego w Polsce śląskiego designu. Te wszystkie działania są jednak nieproporcjonalne do tego, co pod tym względem dzieje się na dużych festiwalach zagranicznych: do pozamuzycznej aktywności podczas imprezy w Glastonbury czy niepowtarzalnej artystycznej oprawy kalifornijskiego festiwalu Coachella. Niestety, to wszystko to działania bardzo kosztowne i nie sposób stwierdzić, jak bardzo przekładają się one na zysk w postaci dodatkowych biletów i karnetów, sprzedanych tym, którzy wybierają ten, a nie inny festiwal właśnie ze względu na jego oprawę i dodatkowe atrakcje.
Ty śpisz, muzyk zarabia
Na innym panelu nad przyszłością muzyki w kontekście formy jej wydawania zastanawiali się specjaliści od dystrybucji i promocji. Pytali czy playlista wyprze tradycyjny album.
- Klasyczny album wciąż jest podstawą promocji artysty - opowiadał Greg Cochrane z najważniejszego angielskiego pisma muzycznego, "NME". - Bardzo trudno byłoby zbudować całą strukturę promocyjną: kampanię reklamową, trasę koncertową itp., bez fundamentu w postaci płyty. Kiedy Beyonce wydała ostatni album, zaprezentowany publiczności z zaskoczenia, bez żadnych zapowiedzi, cały świat o tym pisał. Nie byłoby szans na tak szeroki odzew, gdyby opublikowała tylko jeden, choćby najbardziej przebojowy, singel.
Wartość albumu uznać musiał nawet główny zwolennik playlist wśród uczestników panelu, przedstawiciel serwisu streamingowego, którego działalność w dużej mierze opiera się właśnie na nich, Will Hope z firmy Spotify.
- Muszę przyznać - mówił, - że wśród milionów playlist, które oferujemy, spora część to po prostu albumy.
- Te dwie formy w jakimś sensie się uzupełniają - dodawał Scott Cohen z The Orchard, jednej z najważniejszych firm zajmujących się cyfrową dystrybucją muzyki. - Ludzie słuchają kompilacyjnych playlist i jeśli odkryją na nich utwór, który bardzo mu się podoba, chętnie sięgają potem po cały album tego wykonawcy.
- Po stronie plusów playlist z pewnością wymienić trzeba listy przygotowywane z myślą o konkretnych celach - argumentował Hope. - Jeden z przykładów to np. listy nagrań zespołów występujących na jakimś festiwalu. Są idealne dla osób, które się na nie wybierają i chcą sobie przypomnieć utwory zespołów, które chcą zobaczyć albo poznać twórczość tych, których wcześniej nie znali. Inny przykład to coraz popularniejsze playlisty przeznaczone do biegania albo wizyty na siłowni. Kolejny, choć budzący nieco wątpliwości, przykład to playlisty do... zasypiania.
- To rzeczywiście przewrotny przykład - komentował Cohen. - Jeśli twój utwór jest, powiedzmy, szósty na popularnej liście tego typu, w zestawieniach odsłuchiwania masz wysokie miejsce, ale tak naprawdę nikt nie słucha twojego utworu, bo już śpi.
Szukając przykładów artystów, którzy w ostatnim czasie zrobili dużą karierę m.in. dzięki playlistom, Hope wymienił Hoziera, którego utwór "Take Me To Church" bardzo często pojawiał się na najróżniejszych playlistach, zarówno tworzonych przez profesjonalistów, jak i zwykłych słuchaczy, co z pewnością przełożyło się na znakomitą sprzedaż debiutanckiej płyty tego irlandzkiego wokalisty, którego niedługo będzie można zobaczyć w Polsce, na festiwalu Open'er.
Z rodzicami na koncert
Swoje pięć minut mieli w rozmowie o przyszłości rynku muzycznego prowadzonej podczas konferencji towarzyszącej festiwalowi Primavera także przedstawiciele organizatorów koncertów. Na panelu poświęconym tej kwestii właściciele klubów i agenci koncertowi zastanawiali się nad największymi trudnościami związanymi z koncertami i nad tym, jak je rozwiązać. Ważnym wątkiem było poszukiwanie możliwości zdobywania wsparcia w formie środków publicznych - finansowania imprez muzycznych przez samorządy lokalne, programy państwowe czy europejskie. Ciekawą propozycję przedstawił jeden w właścicieli klubów w zachodniej Europie. Opierała się na spostrzeżeniu, że wśród odbiorców muzyki zauważyć można coraz większe zróżnicowanie zainteresowań w związku z wiekiem odbiorców: statystyczny fan jazzu jest o wiele starszy niż przeciętny wielbiciel tanecznej elektroniki. Sposobem na zapewnienie sobie większych wpływów z biletów miałoby być więc takie konstruowanie programów koncertów, żeby przyciągały większą, zróżnicowaną wiekowo, publiczność.