Kurwa. Nie mam swojej stronki (znaczy mam, ale już nie chce mi się tam pisać), nie mam swojego słodkiego bloga jak ma Anja Sikorrrrrka, więc niczym bezdomny muszę chodzić po forumowych wątkach i prosić co łaska. Na szczęście sieć jest dobra, sieć jest łaskawa, sieć jest ogromna i cierpliwa i zniesie wszyściutko co tylko zechcę na niej napisać.
"Ta cała trasa to jest jedna wielka pomyłka, to jest, powiem więcej, zdrada ideałów i wartości, którym ten zespół kiedyś hołdował"... nie, *hujowo, źle, za wzniośle. "Ta trasa jest do dupy." Nie, zbyt fatalistycznie. Wiem.
Ta trasa jest po nic. To jest po prostu dobry nagłówek, tak. Cała ta trasa, cały 360 Tour, cały ten żelazny pająk, miliony dolarów wypieprzone na roboli, inżynierów, mechaników, organizatorów, biznesmenów, menedżerów, muzyków, kierowców, pilotów, oświetleniowców, dźwiękowców, dyplomatów, negocjatorów, wszystkie te stadiony i piosenki, są zwyczajnie po nic. Ja rozumiem, rozumiem ich filozofię w jechaniu w ten tour. Nagrali tę płytę, myśleli, że wreszcie zrobili dobry eksperyment, że naprawili Popa, że oprócz dziesiątków tak samo brzmiących mięciutkich riffów i słów o miłości i Afryce w końcu odzyskają również szacunek środowiska muzycznego, muzyków, krytyki muzycznej, undergroundowych, nieznanych indie zespołów, że powrócą na piedestał, że połączą wszystko to co ludzie kochają w ATYCLB i Bombie z dojrzałością i mrokiem Popa i wyjdzie im arcydzieło. A co im wyszło? 6/10, tyle im wyszło. 6/10, którym oni postanowili podzielić się ze światem, które myśleli, że jeśli nie jest 10/10 to jest co najmniej 9/10 i które gdzieś w połowie trasy uświadomili sobie, że nawet nie jest tym 6, tylko jakimś 5 albo 4/10. I które teraz ciągną byle to ciągnąć.
To się wszystko łączy w jeden wielki zawistny plan Boga wobec nas, ja wam mówię to tak właśnie jest. Ja naprawdę doskonale rozumiem Bono, w tym, że on nie chce, żeby U2 zniknęło, żeby świat o nich zapomniał tym bardziej, że w tym momencie oni już NAPRAWDĘ są ostatnimi rock stars jeśli nie liczyć Rolling Stonesów, którzy oficjalnie istnieją już chyba tylko na papierze. On naprawdę myśli, że potrafi zrobić dobrze coś co jego poprzednikom się nie udało, że potrafi nie wpaść w tę pułapkę, w którą wpadło tylu przed nim i co najgorsze, jest święcie przekonany, że oni tego uniknęli. I że nadal U2 ma znaczenie i jest najlepszym zespołem świata i dyktuje w tym środowisku warunki.
Podczas, gdy prawda jest tak strasznie smutno odległa od tego co on i jego koledzy myślą, że naprawdę można tylko wznieść oczy ku niebu i zapłakać. A jest taka, że gdyby U2 rozpadło się jutro to by nikt tego nie odczuł. NIKT. Nikt z branży muzycznej rzecz jasna, bo, że setki osób straciłoby pracę, a co za tym idzie dochody dla swych rodzin to jest jasne. I najstraszniejsze jest to, że oni są święcie przekonani, że właśnie w tę jedną jedyną pułapkę, o której wiedzą, że można wpaść nie wpadli, a właśnie WPADLI. A przynajmniej wszystko wskazuje na to, że wpadli - chyba, że o wszystkim wiedzą, wiedzą jak mało znaczą, wiedzą, że zostały im praktycznie już tylko Greatest Hits Tours i sami przed sobą nie chcą tego przyznać.
Nie wiem. Czy naprawdę Edge, który muzycznie najbardziej z nich wszystkich tam wszystko kuma, tego nie widzi?
Oni muszą zrozumieć. Muszą przebić się przez swą Irish-born pride in the name of penis, muszą pokornie zniżyć głowy tym razem już nie przez Bogiem, ale przed innymi muzykami i zwyczajnie ZOBACZYĆ, że to jak było w czasach jak porywali tłumy w Red Rocks, a to jak jest teraz ma się do siebie NIJAK. Że wszystko się zmieniło. Że ludzie mają szatańskie internety, last.fmy, iphony, że mogą słuchać czego i kogo tylko chcą kiedy tylko chcą i gdzie tylko chcą z kim tylko chcą. Że już nie będzie wielkich gwiazd rocka, że wszystko się tak zliberalizowało i spluralizowało, że dekonstrukcji podlega samo środowisko muzyki popularno-rozrywkowej, samo medium, a wreszcie, sama MUZYKA, która się tak ueklektyczniła, że oni komponując kolejne warianty Streetsów i Pride'ów już się nawet nie tyle ośmieszają, ile po prostu skazują na banicję.
Oczywiście pozostaje pytanie, co się stanie nawet jeśli oni to zobaczą i zrozumieją. I czy będą chcieli to zmienić czy po prostu położą na to Adamową grubą, żylastą laskę. Bo jedynym sposobem na odzyskanie JAKIEGOKOLWIEK znaczenia w świecie muzyki w ich obecnym stanie byłaby tak radykalna i potężna transformacja wizerunkowo-muzyczna, przy której zmiana między TJT a Achtungiem wyglądałaby jak parominutowa wizyta w muzycznej szatni. Zmiana tak dogłębna, że chyba żaden znany mi muzyk nie miałby na tyle siły, samozaparcia, a wreszcie geniuszu muzycznego, żeby jej podołać i się nie załamać. Ale cóż, jeśli Bono naprawdę chce być Nietzcheańskim nadczłowiekiem i odważnie podążyć tam gdzie jest nie podążył żaden zespół muzyczny to nie ma innego wyboru. Problem w tym, że ja nie wierzę, by w tym wieku potrafił już sprzeniewierzyć się swojej irlandzkiej naturze i to zrobić (bo chyba się zgodzicie, że zmiana jakiej uległo U2 tworząc Achtunga jest wybitnie sprzeczna z irlandzką umysłowością
).