07/06/1993 Stadio Flaminio - Rome, Italy
Widzów: 42.000
Zoo Station, The Fly, Even Better Than The Real Thing, Mysterious Ways / Love To Love You Baby (snippet), One / Unchained Melody (snippet), Until The End Of The World, New Year's Day, Van Diemen's Land, Angel Of Harlem, When Love Comes To Town, Satellite Of Love, Bad / Norwegian Wood (snippet) / Irish Heartbeat (snippet) / All I Want Is You (snippet), Bullet The Blue Sky, Running To Stand Still, Where The Streets Have No Name, Pride (In The Name Of Love),
encores: Desire / You Make Me Feel So Young (snippet) / (I Can't Get No) Satisfaction (snippet), I Just Called To Say I Love You (snippet) / Hanging On The Telephone (snippet) / Ultra Violet (Light My Way), With Or Without You / Shine Like Stars (snippet), Love Is Blindness, Can't Help Falling In Love
comment: Last performance of Van Diemen's Land for over 15 years - it was next played on 7 December 2008.
Ten show zdecydowanie zasługuje na "pick". Atmosfera jest niesamowita. I przy tym nie chodzi tu o prosty, krzykliwy entuzjazm, jak choćby podczas koncertów francuskich. W tym wypadku publika rzymska - w ilości przekraczającej pojemność stadionu (lokalny promotor okazał się oszustem, a może mafiosem? który sprzedał ok. 14.000 biletów więcej, niż przewidywano miejsc) - stanowiła jakby kolejny instrument, rodzaj chóru, nie tyle oglądającego koncert zespołu, co razem z nim występującego. O ile, powiedzmy, w Strasbourgu (i pewnie na większości innych koncertów) widzowie przychodzili się pobawić i poszaleć, o tyle na Stadio Flaminio ludzie chcieli ŚPIEWAĆ. I konsekwentnie ten zamiar realizowali. Nic tu, oczywiście, nie było zamierzone, czy tym bardziej przećwiczone, ale miejscami tak właśnie brzmiało, dość przywołać choćby niesamowity moment ostatniego wejścia wiodącego motywu w New Year's Day - rzymski chór, rzecz jasna, wyśpiewywał go, ale jakby z podziałem na głosy: wyższe partie to głosy "dziewczęce", którym odpowiadały barytony "męskie" w niższych rejestrach; chwila, gdy te symfoniczne przebiegi harmoniczne brutalnie przerwał The Edge niezwykle ostrym wejściem solówki (podczas całego koncertu gitara jest głośna i surowa, brzmi idealnie) była jedną z bardziej poruszających chwil tego legu. Zresztą przez cały czas wokal Bono był dość cichy - może trochę przez jakość nagrania, ale też chyba dlatego, że wokalista sam chciał słyszeć.. One kolejny raz zadedykowano "people of Sarajevo", ale tym razem Bono wspomniał też, że w kraju leżącym na drugim brzegu morza dzień lub dwa wcześniej spadły "thousands of shells". Do tego chyba odniósł się również - nietypowo - na początku Running To Stand Still, wygłaszając gniewną mowę o Amerykanach, którzy "pierwszy raz od 25 lat" zechcieli pomóc innemu narodowi, choć ostatecznie i tak wszystko się "fucked up"-nęło. Finałowe solo na harmonijce było tym razem wyjątkowo długie, trwało aż po pierwsze takty Streets. Bad miał aż trzy snippety, choć z początku nic tego nie zapowiadało, jako się rzekło Bono nie forsował wokalu, a w końcówce postanowił zagrać ze swoim chórem - rytualne "let it go.. go!.. go!", znane z wczesnych koncertów jeszcze Zoo TV, ale dyrygowane tak, by ostatecznie zlało się w jednostajny szum. Ostatnie wykonanie Van Diemen's Land też było niesamowite, w sumie niewykluczone, że najbardziej z tego wszystkiego poruszające - wyśpiewane razem z Edge'm bez zająknienia przez kilkadziesiąt tysięcy gardeł.. kojarzyli to lepiej niż chociażby Can't Help Falling In Love! Na składankę z tym! Nie było tym razem mowy o grobowej ciszy jak w Weronie - Angel Of Harlem i When Love Comes To Town zostały zaśpiewane w pełnej kooperacji, w tym drugim Bono dostał fajny, elvisowy pogłos na mikrofonie. Do zabawnej sytuacji doszło zaraz potem, kiedy nadszedł czas na Satellite Of Love: The Edge zaczął dostawać jakieś dziwaczne, brudne, a potem elektroniczne brzmienia na gitarze, z pewnością nie pasujące do sytuacji; na to Bono najpierw radośnie zareagował słowami: "Lou Reed song!" (tak czy inaczej by się zgadzało), a potem, gdy już się zorientował o co chodzi, zawołał "hey Dallas!.. tomorrow!". Nowy album, zatytułowany Zooropa, miał premierę dzień wcześniej, ale setlista koncertów Zooropa Tour miała na to zareagować dopiero podczas drugiego koncertu w Rzymie.. i to się Dallasowi pomieszało. Nie uprzedzajmy jednak Niespodzianki. W trakcie confessions, obok standardowego, obfitego trajkotania po włosku, usłyszeliśmy m.in. wzruszającą historyjkę o tym, jak to opowiadająca nakryła swojego ex w trakcie, powiedzmy, zabawiania się z jej najlepszą przyjaciółką: "he's not here, so probably he's with her now!". MacPhisto, odśpiewawszy wpierw z rzymskim chórem "ole ole", zapytał go, czy, skoro "dla was, ludzie, futbol jest jak religia", ma zadzwonić do papieża, by zapytać go, której drużynie kibicuje. Publiczność wprawdzie nie wyraziła zbytniego entuzjazmu, ale rogaty zadzwonił i tak. Najpierw odebrał jakiś facet nieumiejący mówić po angielsku, więc powtarzał tylko "pronto! pronto!". W końcu przekazał słuchawkę jakiejś dziewczynie, która radziła sobie *nieco* lepiej i w końcu zdołała wytłumaczyć, że papieża nie ma, jest gdzie indziej i trzeba dzwonić na inny numer. MacPhisto jednak chciał już tylko zostawić message: jego dobry przyjaciel (wymienił włoskie nazwisko - nie wiem, o kogo chodzi, pewnie jakiś prezydent czy premier, a może mafioso?) prosi o osobistą spowiedź u Ojca Świętego. Uprzedza: będzie długa..
Moim zdaniem, koncert klasyczny, sprawiający wrażenie bardziej jakiegoś misterium, niż rockowego show. Być może także przez trochę "szumiące" nagranie, o jakości w związku z tym raczej nie excellent, ale wystarczająco dobrej, by porządnie tego doświadczyć.