To była moja pierwsza trasa śledzona "od początku do końca". Pamiętam napięcie przed koncertami w Barcelonie i wciąż czuję pewien dyskomfort z powodu ostatniego koncertu z Moncton - jak to, już nie będzie można rano zobaczyć znowu tego samego setu? Szkoda...
To może w części pierwszej kilka słów o piosenkach:
Breathe - nie, nigdy mi to nie pasowało na początek. Niby najpierw perkusja, wejście reszty i dalej z jajem. Ale mi nie o takie jajo chodziło. I właściwie cały czas brzmiało tak samo, dopóki tego grać nie przestali. To może być zwyczajnie pokłosie tego, że nie przepadam za wersją studyjną.
No Line on the Horizon - tutaj odwrotnie, broni się na koncercie, bo jest dobre (lepsze?) na albumie. Za każdym razem wydawało mi się, że można z tego wyciągnąć więcej - złe ustawienie efektów?Niemniej - bardzo przyjemnie się to śpiewało
Get on Your Boots - w secie być musiało i muszę przyznać, że w przeciwieństwie do poprzednika brzmiało na 100% potencjału. Intro unijne świetne, nie przejadło mi się do końca trasy. Można jedynie się zastanowić nad miejscem w świecie, bo moim zdaniem, lepiej by się sprawdziło jako opener od Breathe. Po Stingrayu też by pasowało, ale mam innego faworyta na to miejsce, o czym później.
Magnificent - na dwóch pierwszych legach zaczęli tym bodajże jeden koncert. Reszta zaczynała się od Breathe. Proporcje winny być odwrotne. Przecież ten wstęp idealnie pasowałby na początek całego koncertu! W dodatku znakomicie współgrał z the Claw (to zapalanie i wygaszanie świateł - no o to chodzi!)
Beautiful Day - aż dziwne, że takie zamieszanie wokół tej, nomen omen, niewinnej piosenki powstało na przestrzeni trasy. Znowuż - rewelacyjne arabsko brzmiące intro i płynne przejście do części głównej, żenial. Potem intro wykopane. Potem BD przesunięte na początek. Zniknął urok, zniknęła świeżość. Fuuuu. Od czasu do czasu piosenka ratowana przez snippety (vide Pasadena - Desert skyyyyy, dream beneath the deseeeert skyyyy).
I Still Haven't Found What I'm Looking For - to było dla mnie największe pozytywne zaskoczenie pierwszych koncertów w Barcelonie. Nigdy bym się nie spodziewał, że może to zabrzmieć tak świeżo! Być może to snippety ożywiły ten utwór, ale nawet je pomijając, czułem życie w zespole gdy to grali. Niestety - im dalej w las, tym gorzej. Publiczność raz śpiewała zwrotkę, raz nie, a z jutu zeszło powietrze...
Angel of Harlem - pojawiło się jedynie ośmiokrotnie. Na pierwszym legu służyło głównie do snippetowania MJa, później pojawiło się dwukrotnie - w Brukseli i w Auckland. Miałem przyjemność usłyszeć to na tym pierwszym koncercie i pozytywnie zaskoczyło. O ile nie przepadam za wersją studyjną (ani za wykonaniami z ZOO TV czy ET), to tym razem muszę pochwalić, improwizacje Bono na harmonijce wyraźnie odmieniły tę piosenkę. Miło to brzmiało.
In a Little While - pomyłka, nie pasujące ani do trasy, ani do sceny i jeden wers lyricsów ni połączenia z ISS tego nie zmienią. Nawet niezły wokal Bono na 360 jakoś akurat w tym numerze nie dawał rady.
Unknown Caller - miłe zaskoczenie, hymnowy refren zdał sprawdzian na koncertach, ale wydaje mi się, że powinno to być grane jako rarytas, raz na 10 koncertów. Pseudo-karaoke też mi się podobało.
The Unforgettable Fire - koncertowe monstrum, miażdżąco-wgniatająco-niszczący, Bono nieźle wykombinował jak to śpiewać, żeby nie dać po sobie poznać ile lat ma jego głos. Zresztą, w tym wypadku to żaden wstyd - w 87' też nie potrafił tego czysto zaśpiewać. Ale jak Edge wchodził na gitarze to cały stadion się trząsł a dudniące serce wędrowało po całym ciele. No i rozwinięty ekran świetnie się wpasowywał w całość. Dla samego TUFa warto było ruszać w trasę z tym całym żelastwem.
City of Blinding Lights - nie, nie, nie, bez przedłużonego wstępu z VT to nie miało racji bytu, a zwłaszcza przy takiej częstotliwości grania. Przerwa na WC. Ekran nie ratował.
Vertigo - jak wiemy, nie jest to utwór wysokiej jakości, delikatnie mówiąc, ale nie spodziewałem się, że będą w stanie wykrzesać z Wertigoła więcej niż na VT. Udało się! Dobrze wykorzystana scena plus pozmieniany wstęp tudzież zróżnicowanie snippetowe i mogę śmiało stwierdzić, że ten element Sztywnego Jądra Setu mnie tak nie mierził jak inne. Na przykład starszy brat na literkę E.
I'll Go Crazy If I Don't Go Crazy Tonight (remix) - ciekawy eksperyment, nawet udany, zespół łażący w te i wewte to był niezły pomysł, Bono dobrze to śpiewał, ale aż się prosiło o wymienianie tego z czymś z Popu (no, nie z "czymś", tylko z Mofo i Disco), zwłaszcza, że na późniejszych legach NLOTH odchodził w niebyt. Wielki plus dla Larry'ego rzecz jasna

(standard) - zagrany cały raz, a szkoda, można było do tego wrócić przy zamianie na jakąś inną techniawę. Chociaż przyznam, że wersja klasyczna średnio mi do gustu przypadła.
Sunday Bloody Sunday - najsłabsza wersja od lat, zdarzały się pomyłki, bez przedłużonego zakończenia, niezłe grafiki - ale to za mało. Lepszy okres był jedynie gdy pojawiał się Rock the Casbah.
Pride (In the Name of Love) - druga przerwa na WC.
MLK - tego się w ogóle nie spodziewałem, pomijając polityczne zaangażowanie tego utworu trzeba przyznać, że Bono dobrze sobie radził, pozytywny przerywnik, szkoda tylko, że potem chopaky grali...
Walk On - brrrrrr, wrrrrrrr, bzzzzzzz, eeeee - NIE. Ja wiem, że maski, ja wiem, że lampiony, ale skoro to był utwór dedykowany osobom walczącym o prawa człowieka, to warto by było to porządnie grać
Where the Streets Have No Name - jak zwykle świetne, ale szczerze mówiąc wolałem zarówno wersje z VT, ET, Popmartu (za ruszenie nieruszalnego), na ZOO TV brzmiało w sumie (jakościowo) podobnie.
One - rzadko kiedy wychodziło coś sensownego, niestety. Ktoś jest w stanie wskazać jakieś naprawdę dobre wykonanie na 360?
Ultraviolet (Light My Way) - ułaaaaaaaaaaaa, dziwki, koks, lasery, mikrofony, ufoludy - no po to budowali to cholerstwo! RE WE LA CJA! Wokal Bono DAWNO nie brzmiał tak dobrze, czuć było lekkość podobną (ale tylko podobną) do chociażby Młejsów a'la ZOO Sydney. Reszta dopasowała się poziomem i wyszedł hajlajt z piosenki w sumie niepozornej.
With or Without You - do pośpiewania dla publiczności, nawet jak się pojawiało gdzieś, RZADKO, Shine Like Stars to nie było TO. A ja wciąż wierzę, że potrafią to zagrać porządnie, wymyślić na nowo (ponownie - wersja a'la MacPhisto!), przearanżować, zaskoczyć.
Moment of Surrender - taki hymn na koniec to dobry strzał. Ewolucja dokonana przez niby-rap właściwa. Tylko się zgubiły Hammondy, a to niedobrze z kolei. Bomba emocjonalna na koniec stwarza wrażenie, że to znowu był koncert tego jedynego zespołu. No i dla mnie osobiście to najlepsze co jest na NLOTH, powiew Joshuy, nadzieja na lepsze jutro.
Desire - tak, tak, zdarzało im się to grać! I to dobrze, po staremu, z mocą i energią. Tak bardzo tego brakowało pod koniec legu - w miejsce Stucka czy Staya przecież można zagrać akustycznie Desire! Trzy akordy - darcie mordy, a ile radości.
Party Girl - dla mnie zawsze utwór-żart, i jako taki powinien się pojawiać przy okazji jakichś ważniejszych urodzin/okazji. Nie za często jednakże. Wykonania nijakie, takie jak zawsze.
Electrical Storm - dobrze, że w końcu ruszone, ale to nie jest utwór koncertowy. ES sprawdza się, jak go się przypadkiem zobaczy w telewizji, nic poza tym.
Stuck in a Moment You Can't Get Out Of - porządne, miłe, ciepłe, ale szybko się przejada, wzmożona rotacja polecana, lecz nie uskuteczniana. Co do samych wykonań - bez zastrzeżeń.
Mysterious Ways - spektakularna kastracja, tym boleśniejsza, że naprawdę dobrze im to szło! I te późniejsze grafiki też mi do gustu przypadły.
Stay (Faraway, So Close!) - właściwie można napisać dokładnie to samo, co przy Stucku, oprócz tego, że Stay jest odrobinę lepsze. Ech, gdyby tak cokolwiek z tej pary zagrali full band. W wypadku Stucka był chociaż duet z Jaggerem, a przy Stay posucha.
Until the End of the World - nie ciął tak jak na ET czy nawet ZOO TV, ale pomysł z mostkami ratował sytuację. Gra świateł też nadrabiała. Na następnej trasie warto byłoby chyba jednak od tego odpocząć.
Elevation - nieeeeeeeeeeee, grane bez pomysłu, tylko po to, żeby zaspokoić gawiedź, nie tędy droga.
Bad - wciąż trzyma klasę, najlepiej było, gdy Bono chwytał za gitarę i dogrywał. Im dłużej grane - tym lepiej brzmiało. Dobrze, że jest grane rzadko - nie chciałbym, żeby Bad dopadła choroba Sztywnego Jądra. No i z tą piosenką wiąże się rzecz jasna moje najmilsze wspomnienie z tej trasy. Po to wybrałem koncert w Brukseli i utrafiłem w sedno. To teraz tylko The Wanderer...
The Auld Triangle - polej jeszcze.
New Year's Day - gdy było grane, to na wysokim poziomie, każde wykonanie, które słyszałem, podobało mi się. Czuć było zaangażowanie.
Your Blue Room - ja wiem, że to jest uberhipsterskie, ale jakoś mi nie pasowało ani do tego całego pająka, ani do reszty setu, ani w ogóle do koncertu stadionowego. To dobry utwór na pół-sen lub stan odurzenia.
Return of Stingray Guitar - intro/opener i w dodatku unreleased! Trzeba przyznać, że zaskoczyli, nie było takie złe, oprócz tego, że później grano BD... Dla mnie idealne byłoby połączenie Stingraya z nowym, lepszy Even Better, jeszcze tego nie robiłem, ale muszę to sobie puścić jedno po drugim.
North Star - do bólu średnie, niedopracowane, szybko się o tym zapominało.
Glastonbury - All Because of You 2. W dodatku nie zagrane na samym festiwalu. Bez sensu.
Miss Sarajevo - Bono mógłby śpiewać samą arię i nikt by nie zauważył różnicy. Może powinni prosić Briana Eno na scenę?
Hold Me, Thrill Me, Kiss Me, Kill Me - miło, że sobie przypomnieli o Batmanie, tylko CZEMU zamiast Ultrafioletu?... Nie można byt tak zamiast WOWY tuż po? Albo najpierw Netoperka, a potem Ultrasa? Jakkolwiek. Wykonania dobre, ale gorsze od Popmartu, brakowało trochę, jakby to ładnie ująć...a tak - jebnięcia.
I Will Follow - rockowy powrót przeboju, nic do zarzucenia, ale przecież jest tyle innych do wyboru - chociażby Gloria.
Every Breaking Wave - lepsze od North Star, z potencjałem, ale jeszcze przeze mnie nie rozgryzione.
Mothers of the Disappeared - ubogi krewny mocarnych wykonań z Popmartu i The Joshua Tree Tour. Trudno było się zorientować, że to grają. Bardzo szkoda, bo pokładałem duże nadzieje w tym akurat utworze. Jakoś te kilka wykonań rozpływało się we wszystkie strony.
Mercy - dla mnie najlepszy z "nowych" utworów, chociaż szkoda, że nie grany bliżej wersji opracowanej w studio. "Jutowy" w dobrym tego słowa znaczeniu.
Spanish Eyes - bisajdy z lat 80' - to lubię! Nie tak dobre jak w 87, ale trzymające klasę! Gdyby tak każdy koncert miał tego typu "dedykację" dla kraju, w którym grają... Zagrane z jajem i energią.
Boy Falls From the Sky - powiew lat 90', brudna gitara Edge'a i styl jakby niepasujący do wszystkiego co wydali od 2000 r. co mi się niezwykle podoba. Szkoda, że tylko raz.
One Tree Hill - znacie moje zdanie na temat tego utworu, ale przyznaję, że w wersji live zyskuje (chociaż niewiele

). I trzeba lecieć na Antypody, żeby to usłyszeć, ech... Za dużo zachodu
Scarlet - królik z kapelusza! Strzał w dziesiątkę! Mogliby wywalić Walk On miast MLK i byłoby gites: Bono miałby więcej czasu na gadanie, hołdy zostałyby oddane, a najsłabszy utwór z tej trójki usunięty. Tylko błagam, bez Jaya-Z... Jak to dobrze, że pamiętają, że nagrali coś takiego jak October.
Love Rescue Me - dobre na tle słabizn typu Pride czy SBS, ale obiektywnie nie tak porywające, chciałoby się, żeby odkurzyli coś innego niesinglowego z Rattle&Hum (najchętniej God pt. II, ale pójdę na kompromis i nie obrażę się na Heartland czy nawet Hawkmoon).
Even Better Than the Real Thing - absolutna bomba, nawet na video czuć, że stadion się trząsł, metamorfoza iście bulletowa i to na korzyść. No, może to nie są tak idealne wykonania jak na ZOO TV, ale to wynika tylko i wyłącznie z wyrzuceniu falsetu z menu. Ale nowy pomysł na tej utwór znakomity. I uwierzcie mi, Stingray przed tym pasowałby jak ulał. Można by nawet tak zrobić, że Stingraya grają tylko w trójkę, potem gasną światła - jest Bonias i jebudu.
Out of Control - świeży powiew, chociaż wiemy które wykonanie pozostanie jedno, jedyne i niedoścignione. Jednak jak się porówna parę I Will Follow i OOC z Elevation i Bootsami - ech...
Zooropa - utwór stworzony do the Claw, ale co tam, musieli przejechać pół świata, żeby na to wpaść. Nie słuchałem specjalnie wykonań, jedynie zapoznałem się z dwoma pierwszymi i widać było, że dopiero uczą się to grać. Mimo to - piosenka o teoretycznie nieograniczonym potencjale.
All I Want Is You - tak, tak, wiemy, ale nagraliście trochę więcej na tej płycie. Poza tym nie macie sekcji skrzypiec więc odpuście.
The Fly - wersja zbyt zbliżona do VT, żeby mi się podobała. Chociaż dobrze, że sięgnęli po ten utwór.
40 - pisałem o tym wykonaniu niedawno w wątku o Moncton, nie będę się powtarzać.
Chyba niczego nie pominąłem.