Skocz do zawartości


Zdjęcie

2009-08-09 - Zagreb, Croatia - Stadium Maksimir


302 replies to this topic

#301 Wiercioch

Wiercioch

    Użytkownik

  • Members
  • 1 027 Postów
  • Płeć:Mężczyzna
  • Skąd:generalnie to z W-cha

Napisano 31 sierpnia 2009 - 20:45

6!

Dużo czasu mi to zajęło - ale w końcu jest - połączona relacja z sierpniowych koncertów.
Trzeba będzie troszkę poskakać po wątkach, ale cóż... no - i zdjęcia będą później. Nie wiem; może w ten łikend - może w następny. Na razie tylko po zajawce będzie.
I tak już Evie i Biesiadzie obiecuję co obiecywałem i się wywiązać z tego nie mogę :)



Ale zanim do tego zagrzebskiego Majora doszliśmy, to przecież musieliśmy tam dojechać… po koncercie Schabiki odwożą mnie na dworzec, depczę po Was wszystkich szukając kurtki i tabliczek do biura rzeczy znalezionych… tabliczki są – biura nie ma; za wcześnie pochwaliłem PKP. Brunetkę żegnam z takim żalem, jakby mnie kroili, ale co zrobić. Pędem do Wałbrzycha; 2 godziny w łóżku i pod Urząd Wojewódzki. Dzień dobry, ja w takiej sprawie. A to tam, to wypełnić, tu oświadczyć, tam zapłacić, tu złożyć wniosek o paszport tymczasowy, tu o stały; tu poczekać.
- Jak długo?
- No, kilka dni.
- Ale ja jutro powinienem wyjeżdżać; nie można na dziś?
- A to wtedy w trybie pilnym; może, może na dziś, po 13tej.
Wracam o 10tej do domu… nie mija 15 minut – telefon z Katowic, od jakiejś bliżej nie zidentyfikowanej, ale jakże miłej pani… ktoś nam zwrócił pana paszport; będzie czekać tu i tu! Telefon do Urzędu… niestety – stary paszport został już anulowany, kasa w plecy, muszę czekać na nowy (a jak na 13tą nie zdążą?!).
Zdążyli!
W samochód, do Wrocławia, w pociąg, do Katowic… jest… w końcu, Słońce moje czeka – dzień, noc i dzień mija.
Biesiada już poinformowany, grzeje maszynę. Prawie. Sobota, godzina 12ta – on ciągle w pracy; samochód w trakcie obklejania. Dzwoni że nie ma netu i żadnej mapy… no to latam po mieście, szukam map Chorwacji, Zagrzebia. Jak dojechać na Bałkany – wiadomo – prosto i na lewo, ale jak po Zagrzebiu się poruszać? Od czego są kafeje internetowe; od czego centra handlowe – GPS jest, można ruszać do Bielska. To punkt naszego ‘randewu’ z Evą.
Żegnam się czule z Brunetką, serce się kraje.
Wsiadam w pociąg – jakieś opóźnienie; wsiadam w taryfę – taryfiarz wiezie mnie z przyciemnionym taksometrem, kasuje jak za zboże (a miało być blisko); dzwoni Biesiada – spóźni się. No, ładny początek  Za to mama Evy serwuje znakomity kotlet – więc bilans plusów i minusów zachowany. TVPInfo nadaje o rolnikach, problemach z paszą i koncercie. Eva snuje plany wizyty na lotnisku…
Generalnie plany od wiosny to zmieniały się z 3 tysiące razy, bo albo mieliśmy jechać w 3kę, albo 4kę, albo 2kę, albo nie wiadomo czym i kiedy i na jak długo i przez co – w końcu, tj. na półtorej godziny przed wyjazdem – pada hasło – jedziemy witać ich na lotnisku. Evcia wyposaża mnie w winylowe Magnificent – mam na tym zdobyć czyjś podpis. OK, plan prosty – tylko Biesiady nie ma.
W końcu się zjawia, krzyczy od progu, gestykuluje, ekstaza… na prochach jakiś, czy co? Nieee… na pigułce „CH” wciąż jedzie („Chorzów”). Pakujemy się do 360-wozu; sprzętu różnego, różniastego masa – od aparatów, przez 30 bułek i mapy Polski po kompletny strój ala Clayton. Eva gnieździ się z tym wszystkim z tyłu.
Odpalamy mjuzik, odpalamy GPSa sprzętowego oraz 2 GPSy naturalne (zmysły orientacji w przestrzeni Biesiady i Evy, bo to prawie autochtoni) – co prawda każdy z nich pokazuje co innego, a z głośników lecące No Line on the Horizon nie pomaga – ale gdzieś tam dojeżdżamy; tabliczka pokazuje że Słowacja – to znaczy, że kierunek słuszny. Tak gdzieś do 7mej, 8mej rano ja albo umieram, albo jestem nieżywy, Eva gniecie się z tyłu; Biesiada dzielnie daje radę, posiłkując się tylko rogalikami i godziną snu, gdzieś, gdzieś… na Węgrzech chyba; coś tak ze 100km od granicy ze Słowenią.
Wszystko idzie jak z płatka, rozbudzamy się, muzycznie jest ślicznie; widoki ładne, pogoda świetna; konwersacje o d..ie Maryni, o niczym, o czymś, fajnie. Kamera pracuje, rejestruje fakty, detale, zimnym okiem przyczynia się do utrwalenia wiekopomnej (dla nas 3) eskapady. Taka obserwacja, gdy przekraczamy kolejna „granicę bez granic”; gdy sieci komórkowe witają nas w kolejnym kraju… 20 lat temu, nawet mniej – jeszcze na trasie Zoo TV… to nie byłoby możliwe! Praktycznie żadnych kontroli, zawracamy na granicy jak chcemy, żadnych wiz; przez CB sprawdzamy drogę, prowadzi nas GPS, komórki informują o tym, gdzie jechać na stadion, z mp3 leci jeden kawałek (parę innych też). Naprawdę fajnie. Powoli wszyscy wiemy, że oszalejemy, jeśli dziś w nocy nie zaszalejemy… po wjeździe do Chorwacji – to wykonanie z Barcelony leci w kółko; dobrą godzinę.
Dojeżdżamy do hotelu, 8-9km od stadionu. Mały ten Zagrzeb, bo wszystko tu wygląda jak świeżo budowane, jak przedmieścia; a to rzut beretem od centrum.
Małe problem w komunikacji z recepcją – zasypiamy na tarasie. Wszyscy nie żywi; 3 ciała, zwłoki.
Czekamy, kwitniemy, ja się nie poczuwam do obowiązku, wakacja… w końcu dostajemy klucze; ładny pokój, ładny. Ktoś się prysznic uje? Może, nie pamiętam. Wsiadamy znów do 360-wozu; kierunek – lotnisko; jakieś 20coś kilometrów. Jedziemy… a… aaa… w ogóle, to mi się przypomniało, propos jazdy… czy u nas, w naszym pięknym kraju organizator wywieszał plakaty na przejściach granicznych? Na głównych trasach dojazdowych? Tysiące, miliony, setki, gazziliony plakatów spoglądających na nas z przydroży… kurfa… przydroży jakiejś Chorwacji… gdzie to w ogóle jest?! Londyn – koniec maja/początek czerwca – plakaty, Chorwacja – plakaty… u nas… (tu przedłużam trzykropek w nieskończoność)…
Teraz zaczyna się jazda. Szyby na oścież. „Crazy – remix” zapodaje… lotnisko się zbliża; bliżej, blisko, widzimy, wyciągnięcie ręki… moment… jakiś U2-car na poboczu. Stajemy, Biesiada zawraca, Eva patrzy i zaciska kciuki, Wiercioch pyta…
- Du ju, ten tego… no… spik… czy oni, were here?
- Yes, oni were here, aber naturlich, gdyż przylecieli nie tym samolotem i w ogóle innym…
- A znacież Wy hotjel?
- Da, my znalim, c’est hotel d’…. coś tam.
Nazwę zapamiętujemy, odjeżdżamy z lotniska, jedziemy… Crazy tonight ala Barcelona daje po uszach… GPS mówi… nie ma (znam) takiego hotelu! F…k! Dobra, odpuszczamy, nie będę całować Adama, Eva nie spoufali się z Larry’m, Biesiada nie będzie duszą towarzystwa… jedziemy na stadion!
Muzycznie jest prześlicznie; jak nie Bad z Molly Malone, to Mysterious z Irving Plaza, albo Nowy Rok z 2005… i… i kończymy na zapętleniu… chłopaki – szacun, to nie przypadek, to pasja! Zapętlamy cover Ultraviolet, wiadomo który, ten w wykonaniu U2Forums Band… malina! Niesie się, niesie, niesie przez ulice i uliczki (tak, GPS nie jest doskonały) Zagrzebia. Biesiada nie żałuje decybeli; jeszcze na lotnisku (przed lotniskiem?) „kazał” („poprosił”) Evie podłączyć głośnik basowy… jedziemy!
Miasto! Szał! Szał! Rewelacja! Co skrzyżowanie – to uśmiech! Co światła – to przyjazne twarze!
Co zebra – to zaciekawieni ludzie! I żadnego zdziwienia, żadnej pogardy, żadnego pukania się w czoło… po prostu suniemy przez przestrzeń miejską (tak zwaną) i nie widzimy żadnych falochronów. Z otwartego oceanu U2-pasji dobijamy do brzegu! Jest, jest! Jest stadion! Znów GPS poprowadził jak chciał, żadnego parkingu, nic; ale co z tego, jedziemy… UV daje po głośnikach, przechodnie patrzą, transparenty na balkonach, czerwone światło… so fuc…g what! Może zdążymy przeskoczyć! Leci w kółko piękny cover… chwałę rozpowszechniając wokół, ludzie ciągle… ciągle patrzą – naprawdę! Niesamowite uczucie!
Parkujemy gdzieś na boku; jedna z wielu uliczek wokół stadionu. Stadion widać, na wyciągnięcie ręki prawie. Wysiadamy. Sprawdzamy czy jest wszystko. Generalnie jest wszystko ;) Biesiada jednak kręci nosem, ma złe przeczucia i ogólnie stracił zapał do wchodzenia z wiosłem na stadion. Nawet w strój adamowy nie chce się przebierać, kasztan jeden!  Przekonujemy, prosimy, błagamy, spoufalamy się i przekupstwa próbujemy. Nie. No to ja biorę wiosło; Biesiada tylko strój do plecaka. Idziemy, brama. Strach jest. Wpuszczą – nie wpuszczą… nie wpuszczają. Nie ta brama  Idziemy do właściwej – nagle okazuje się, że to z kawałek, nie takie chop-siup; z 20 minut w jedną stronę. I tak idziemy, idziemy… Eva w międzyczasie stwierdza, że zapomniała biletu… Biesiada – uczynny z niego gentleman – cofa się po tiket. Znów idziemy, mijają nas setki fanów; setki – ochocze twarze, młodości Ty nad poziomy wylatuj… kramy z ‘merczajdingzem’ jakieś dziwne… na kocach, na ławkach, na sznurkach między drzewami porozwieszany towar… no nic, idziemy, troszkę strach nas dopada; niepokój taki... Jest bramka właściwa – krótka narada – to ja z basem idę pierwszy. Wchodzę. Jeszcze dobrze nie wszedłem – już mnie zawrócili. Nie bo nie. Żadnej dyskusji.
No to cóż – jak się zaoferowałem targać bas – to go muszę teraz odnieść; choć Biesiada oferuje się wspomóc w niedoli targania. 20 minut + 20 minut się kroi.
Ale Polak się ot tak nie poddaje – zmieniamy konfigurację i Wiercioch uderza do drugiej bramki bez basu. Z samym plecakiem i skarbami przemyślnie w spodniach (w plecaku) ukrytymi. Ale Chorwat – to przecież też Słowianin; zna potencjał Polaka… trafia swój na swego…
Pan otworzy plecak (u nas po haśle „Pan otworzy” – następowało zapuszczenie żurawia, ewentualnie macanka plecaka)… i zaraz mi łapy do środka pcha; chwila moment – wyciąga aparat. Z tym nie wolno. Jak to nie wolno – udaję zdziwionego i pytam o depozyt.
Depozyt- trudne słówko, ochroniarz odchodzi zapytać przełożonego, a w tym momencie podbiega do mnie 2 następnych, powala plecak na ziemię, grzebie, atakuje wściekle… i jeden wyjmuje kamerę. Nie zrażony od razu, ponownie, pytam o depozyt… ale w tej samej chwili kolega ochroniarza wyjmuje… długopis! Kręci głową – nie, z tym nie można.
Już mi się nie chce dopytywać o depozyt… długopis… zabieram manatki i myślę o kilometrach do przejścia. Decydujemy tylko, że Eva pcha się na trybuny bez nas. A że Eva była czysta jak dziewica – to weszła bez problemów i od razu przystąpiła do zajmowania najlepszych miejsc (baj de łej – miejsca nienumerowane). Zatem wracamy z Biesiadą do samochodu… Ale… wcześniej przerywnik. Pod stadionem rozłożyła się ekipa chorwackiego RTL (chorwackiego? Jak w TiVi połowa tego kanału leciała po niemiecku!) – no to się zaczęliśmy szwędać w kółko, a szwędanie zaowocowało tym, że nas Pani Reporterka wyłowiła z tłumu. Coś tam pytała, my coś tam odpowiadaliśmy, że ten tego i w ogóle. Fragmencik, w okolicach 1:35 jest tu: http://www.youtube.c...h?v=h-MzFTMf9f0
I po prawie godzinie jesteśmy znów pod stadionem. Tym razem plan jest prostszy i 100% pewny. Mamy tylko flagę; tak tę samą, co zawsze, tą-tę jedną-jedyną. Wchodzę z reklamówką – bo w reklamówkę zapakowaliśmy… I co? I nico… flaga też nie wejdzie! Nie, bo nie, bo nie i tyle – nie. Nawet nie chcieli patrzeć jak ona duża (w sumie dobrze, bo przecież jest ogromna); po prostu nie. Koniec, kropka.
Biesiada z oczami jak 5 kun – wchodzi, ja zostaję; wracam znowu do samochodu.
Znów zahaczam o RTL, żale wylewam, łzy – jaka to ta Chorwacja niegościnna, jaka dzika; Pani Reporteka, poruszona historią prosi o pokazanie flagi, sama pomaga rozłożyć, kręcą, filmują, gadka o możliwościach nagrywania koncertów, parę ciekawostek – np. wpuszczają ich na 3-4 utwory, nie mogą wejść ze swoim sprzętem; obojętnie z jakiej telewizji są – wszyscy później dostają ten sam ‘feed’ od techników U2. Co z nim zrobią – ich sprawa.
Znowu mija wieczność – do samochodu i z powrotem. Tym razem zabieram już tylko portfel (jeszcze monety wyrzucam, bo stwierdzą, że jakieś metale kolorowe przemycam). Wchodzę na trybunę, Eva z Biesiadą już miejsca grzeją.
Pusto jakoś. Późno przyszedłem, ale pusto… stadion też jakiś takiś… hmm – chciałem napisać ‘socrealistyczny’, ale skoro o Chorzowie tak nie pisałem. Jasne, nie musi być to nowoczesna bryła, nie musi być fajerwerków – no ale żeby od 100 lat krzesełek nie sprzątać? 5 minut i tyłek mam biały; Eva zielony, a Biesiada pomarańczowy. Co to za opad, co to za osad, co to za reakcja przedziwna. No nic, czekamy…
The Hours. Weszli, popianinowali. Poszli. O, tyle napiszę. Poważnie – zupełnie beznamiętnie – tylko pianio zapadło w pamięć. No i to, że każdy utwór zaczynał się tak samo i odnosiliśmy wrażenie, że już gdzieś to słyszeliśmy.
Snow Patrol. Weszli, pośpiewali. Poszli. No, tym razem przesadzam. Prawie przesadzam – bardzo fajnie się słuchało, ale po idealnie zagranym Chorzowie – to przepaść. Było widać, było. Nie te emocje, oj nie. Czas sobie leciał, a zmrok zapadał…
Tak jakoś ciekawie było, bo im bliżej koncertu i im coraz bardziej znane kawałki leciały z taśmy – tym większe znudzenie na twarzach publiki można było zaobserwować. Wniosek – publika mało obeznana z setlistami i bootlegami… Major Tom leci – poprawiam spodnie, odklejając się od siedzonka, w 3kę już stoimy… jedyni… commencing countdown… cisza, Chorwaci siedzą, their circuits dead, there’s something wrong! Wchodzi Larry, siada – dopiero bratni naród powstał! Ale cicho, cichutko, jakoś bez odzewu; dopiero jak się gitara z basem pojawiły to pierwsze reakcje w bardziej entuzjastyczne się przerodziły.
Znowu łupnęło, znowu Bono coś tam śpiewał a ja nie wyrabiałem. Choć ładnie śpiewał, jakoś tak się przyjemnie słuchało; nie za nisko, nie za wysoko, akurat.
Tak to przyjemnie trwało aż do Magnificent – tu publika już odżyła, tj. rozbudziła się wystarczająco; nie żeby oszaleli, ale wystarczająco – no i bonus… Miss Sarajevo – przepiękne. Fragmencik, malutki, króciutki – ale jak się wie co to za kawałek… w jakim miejscu zagrany. Eh, no co tu dużo mówić – może nie dla Chorwatów (tylko), może bardziej po prostu dla Bałkanów; może nie na taką skalę, może nie z takim zrozumieniem – ale to takie jakby New Year’s Day dla nas. Tym bardziej, że to w środku wplecione – nie na koniec, nie na początek – gdzieś przed solówką, trzy wersy na krzyż - a niszczyły…
Za chwil parę było Elevation. Nie wiem co ludzie tak narzekają na tą wersję. Nie ma intra z ET, nie ma bawienia się publiką z VT – jest rock z 360T; czego chcieć więcej? Łuuuhuuu-u. Świetnie wyśpiewane; zagrane jak z nut; sama energia. Tyle.
A zaraz później jedna ze ‘znanych niespodzianek’ plus ‘nieznana niespodzianka’, rarytas można by powiedzieć: One z Unchained Melody. Samo One – bez fajerwerków; poprawne i nic poza tym – no, ale końcówka; w życiu tego nie słyszałem i pewnie nie usłyszę. Hear us comin’… przerwa… i oh, oh my love… oh my Darling… I am… rozpłynąłem się. Chciałem gdzieś dzwonić (gdzieś, gdzieś - wiadomo że do Jacka i Brunetki), ale nie… rozpłynięcie ma to do siebie, że nie myśli się racjonalnie. Było króciutko, troszkę żeśmy dośpiewali –ale troszkę, przynajmniej ja. Po prostu melodia ze sceny płynęła, sączyła się do uszu i człowiek odpływał. Na chwilę tylko.
Jak nie walnęło Until’em! 100 lat tego nie słyszałem. Nie wiem czy to głód tego kawałka, czy po prostu świetne wykonanie – a było przednie, nie ma co – ale łomatkieboskie – stadion trząsł się w posadach! I wiecie co – trząsł się jak w czasie żadnego z wcześniejszych kawałków. Taka obserwacja się napatoczyła – Chorwaci nie za bardzo kojarzyli nowy album; trzeba było czekać na coś starszego, żeby w głowach im zaszumiało i zadudniło. I dobrze – bo jak już Edge zaatakował, to publika z nawiązką oddała… love, love, looove!!! Moc!
Zaraz później kolejne (po chorzowskim) 100 lat – ale drętwe, nie ma to jak nasze  Nawet szampana nie było, nie mówiąc o półlitrówce.

Dalej już tradycyjnie – szaleństwo na Crazy; oj, szaleństwo, szaleństwo.
Bezcenne było, tak w ogóle, stać w tłumie ‘przeciętniaków’, z 2ma równie zboczonymi osobami i mieć dziką satysfakcję, że się w jakiś tam dziwnie niepojęty sposób jest zdrowo szurniętym; cieszyć się z zaciekawionych spojrzeń innych. Czasem nawet nie zaciekawionych, ale wręcz zdumionych, hi hi…
Tak się oto Streets kończyło – i przerwa zaczęła. Tłum zdezorientowany (widać trudności w dostępie do bootlegów) stoi i czeka na więcej. My siadamy, bo wiemy, że po prostu ma być chwila przerwy… i ni z gruszki ni z pietruszki zaczynamy śpiewać Ultraviolet… najpierw cichutko, potem głośniej. No patrzą na nas jak na debili… intro leci, my dalej –dzika satysfakcja w oczach Biesiady, szalone podniecenie w głosie Evy, nieujarzmiona chuć w gestach Wierciocha… baby, baby, baby!...
A tuż po koncercie – 100 telefonów od ekipy darkowej; meeting gdzieś na środku ulicy, sesja pod Stacją Zoo (to jednak nie to co Berlin) i… i do łóżka. To co prawda był dzień urodzin Biesiady – ale nie będę zanudzać hardkorowym opisem hardkorowego numeru jaki hardkorowy Biesiada wywinął w mało-hardkorowym hotelu w hardkorowym łóżku. Dość powiedzieć… że nastał ranek…


Znowu - jedno zdjątko tu:
http://wiercioch.spaces.live.com/

I zapraszam tu:
http://u2forums.com/...mp;#entry128506

pozdro, Wiercioch
"The right to appear ridiculous is something I hold dear"

#302 Max

Max

    nocny tabaskowicz

  • Moderatorzy
  • 9 091 Postów
  • Płeć:Mężczyzna
  • Skąd:The Joshua Tree National Park, CA

Napisano 11 grudnia 2009 - 15:49

Kolejny, łaskawy gest w kierunku plebsu, z rąk wielmożnego Macphisto:


http://u2torrents.co...ils.php?id=5515

#303 Guest_piotrek85_*

Guest_piotrek85_*
  • Guests

Napisano 11 grudnia 2009 - 15:51

Kolejny, łaskawy gest w kierunku plebsu, z rąk wielmożnego Macphisto:
http://u2torrents.co...ils.php?id=5515

Plebsu? :P



Dodaj odpowiedź



  


Użytkownicy przeglądający ten temat: 0

0 użytkowników, 0 gości, 0 anonimowych