Płytowy Kanon Joshua Forum
#1
Napisano 18 stycznia 2008 - 13:23
The Darkness '' Permission To Land '' ( 2003 )
Nie namyślałem się długo od czego zacząć. Tak, bo jeśli miałbym wskazać jedną płytę z XXI wieku, której udało się " wstrząść moim życiem '' w największym stopniu, to musiałbym wymienić '' Permission To Land ''. Tak, bo jeśli istnieje jakikolwiek sens zajmowania się '' classic rockiem '' w XXI wieku, ta płyta wyczerpuje go w 99% - pozostały 1% zostawiam dla drugiej płyty The Darkness ( tylko żeby ktoś nie pomyślał, że jest między nimi jakaś przepaść - po prostu '' One Way Ticket To Hell.. And Back '' to 9.4/10, podczas gdy '' Permission To Land '' to 10.0/10 ). Tak, bo jeśli jest jakikolwiek zespół, co do którego można z największą pewnością powiedzieć, że osiągnął on bosko-platońsko-arystotelesowsko kosmiczną harmonię riffowo-solówkową - to jest nim The Darkness. Jeśli jest jakiś zespół, który był w stanie podsumować cały dorobek rockowej riffologii i solówkologii na jednej płycie - jest nim The Darkness. Jeśli jest jakiś zespół, który świadomie eksponując classic rockową obciachowość jednocześnie nagrał płytę, która, najprościej, krótko i węzłowato ujmując, poziomem ośmiesza 90% całego dorobku obciach-rocka, wraz z najbliższymi przyległościami - jest nim The Darkness. Wreszcie ( i co najmniej istotne oczywiście ), jeśli jest jakiś zespół potrafiący nagrać płytę, której przez niemal miesiąc nie byłem w stanie wyjąć z odtwarzacza ( dosłownie ) - jest nim.. U2, ale zaraz obok The Darkness, i już nic więcej. Jak to ładnie ujął ktoś inny - są takie płyty, słuchając których masz w dupie to, co się stanie potem z Tobą, ze światem, z kosmosem - liczy się tylko ta muzyka. Oto jedna z nich.
Aha, i proszę za bardzo nie zwracać uwagi na brzydkie słowa: '' classic rock '' - '' Permission To Land '' dostało 8.4 na Pitchforku, i pozostają chyba jedynym zespołem odwołującym się do '' Europe, AC/DC, i Scorpions '', który dostał aprobatę Porcysa, bo '' Permission To Land '' '' trzyma wysoki poziom hooków od pierwszej do ostatniej minuty '', w związku z czym '' naprawdę dobra jest ta płyta ''. Eufemistycznie rzecz ujmując ! Tylko dzieciaki z piaskownicy o nazwie Screenagers nie były w stanie rozpoznać Absolutu. Napisałem kiedyś ( może na hehu ), że DARKNESSI każdą frazę każdego instrumentu/wokalu układają tak, by sprawiała wrażenie, jakby pochodziła z przeboju wszechczasów. Teraz wydaje mi się, że nie ma tu żadnego '' sprawiania wrażenia '' - one NAPRAWDĘ pochodzą z przeboju wszechczasów, tyle, że jest to przebój rozpisany na 10 utworów. Dość gadania. Trzy dni temu nieopacznie pomyślałem sobie '' a może by tak Darknessów posłuchać '', i teraz nie mogę ani bootlegów z Zoo TV recenzować, ani braków z 2007 roku uzupełniać, ani o tym, jak przebiegały wczoraj milion czterdzieste piąte urodziny sztuki przekonywać się - zamiast tego dociekam, co też powiedział Justin publiczności w Madycie przed Growin' On Me, bo na nagraniu kiepsko słychać. Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa !
#2
Napisano 18 stycznia 2008 - 20:29
Ja w swoim "misyjnym" przesłaniu chce Wam przekazać kilka słów o płycie "Lullabies To Paralyze" (2005) grupy Queens Of The Stone Age.
[attachment=90:qotsa_cover_yas.jpg]
Jak dla mnie jest to album, o którym śmiało można powiedzieć, że jest GENIALNY. Otwieracz w postaci kołysanki "This Lullaby" śpiewanej "mrocznym" głosem przez Marka Lanegana w połączeniu z "łajdacko" rockendrolowym "Medication" - klękajcie narody. A żeby tego było mało potem jest jeszcze lepiej. Specyficzny "mroczno-bajkowy" klimacik (Josh Homme twierdzi, że ta płyta ma coś z baśni braci Grimm) utrzymuje się do ostatniego utworu. Opętańczy "Everybody Knows That You Are Insane", rasowy bluesior "Burn The Witch" (goscinie udziela się w nim Billy Gibbons z ZZ Top no i w teledysku PJ Harvey jako wiedźma ), wspaniała synteza poprzedniej grupy Homma - Kyussa w postaci "Someone's In The Wolf (polecam klip!), taneczne "Litlte Sister", "In My Head", "Broken Box", beszczelnie piękne "I Never Came" oraz "Long Slow Goodbye" czy mocno zakręcone "Skin On Skin","The Blood Is Love", "You Got A Killer Scene There, Man..." powodują, że właściwie płyty można słuchać nieskończona ilość razy. Dzieje sie na niej tak wiele...po pierwszym przesłuchaniu może i za wiele ale z każdym następnym razem można odkryć, że wszystko jest tu jak najbardziej na swoim miejscu i podane w bardzo przemyślany sposób. Polecam wszystkim, którzy potrzebują "skutecznej" dawki czadu i melodii w jednym. Płyta z jednej strony wystarczająco ostra dla facetów, a z drugiej - wystarczająco słodka dla dziewczyn. Po prostu trzeba ja poznać!
PS. Jeżeli to jest tzw. "STONER ROCK" to kocham ten gatunek
"....I keep on playin our favorite song I turn it up while you're gone
It's all i got when you're in my head and you're in my head so i need it......"
#3
Napisano 19 stycznia 2008 - 03:05
My Bloody Valentine - Loveless (1991)
Dla wielu z nas w kultowym roku 1991 powstawały Achtung Baby, Out of time, Nevermind, Ten, Innuendo, Blood Sugar Sex Magic i tak dalej. 4 listopada tego samego roku wyszło dodatkowo 'Loveless'. Biblia shoegazingu, muzyki zamkniętych oczu, gęstych melodii, niewyraźnego wokalu. Kevin Shields musi być muzykiem wybitnym, on w głównej mierze przyczynił się do tego, że powstała płyta dla mnie bardzo wciągająca, głęboka i hipnotyczna. Za pierwszym razem nie czaiłem tych zniekształceń i majaczeń ale potem to się okazuje niesamowicie głębokie. Trochę jakby z pogranicza snu i jawy. Loveless świetnie wprowadza człowieka w sen. Tą płytę nagrali gdzieś wysoko, między chmurami.
Only Shallow
http://www.youtube.c...h?v=GB8nCE2EoIw
Soon
http://www.youtube.c...h?v=ASF30_WXL9E
I Only Said
http://www.youtube.c...h?v=dfrf9qJa-Hk
Sometimes
http://www.youtube.c...h?v=P8YIodi4B-s
#4
Napisano 19 stycznia 2008 - 14:16
Kiedy nazajutrz zapowiada mi się stresujący dzień, słucham go przed snem i zasypiam z jego głosem w uszach. Ten album jest moim lekiem na całe zło. Odkąd wróciłam w zeszłym tygodniu do domu, nie wyjmuję go z odtwarzacza. Cudowne dźwięki rozchodzą się po moim pokoju i duszy, a ja mam wrażenie, że jego głos głaszcze mnie po obolałym karku i plecach. Jednocześnie łagodzi emocje, uśmierza ból i daje zastrzyk energii.
Nie sposób nie docenić możliwości jego głosu, zdolności kompozycyjnych, umiejętności obchodzenia się z instrumentami muzycznymi. Nie wiem, co powinnam jeszcze napisać, nie znajduję słów. Wolę posłuchać..
Moi sąsiedzi z góry zalali moich sąsiadów z dołu. A mnie wszyscy ignorują..
#5 Guest_Panna Anna_*
Napisano 19 stycznia 2008 - 14:52
A ja nie potrafię tego wyjaśnić, raz mnie ta płyta cholernie wciąga, a czasami nie słyszę w niej nic specjalnego (jak wtedy gdy gadaliśmy z corso o MBV)Za pierwszym razem nie czaiłem tych zniekształceń i majaczeń ale potem to się okazuje niesamowicie głębokie.
muszę się zebrać w sobie, żeby opisac jakieś FOTN, bo o Ten to pisać nie będę, nie chce mi się
#6 Guest_Panna Anna_*
Napisano 19 stycznia 2008 - 21:54
Ta, Panna Anna lubi gotyk, zjawisko dziwne, niewytłumaczalne (choć chyba średniawy mam wizerunek jak na prawdziwą gotkę przystało i ostatnimi czasy niemal nie słucham w sumie nic poza SoM i Nephilim właśnie). „Gotyk” się wszystkim bardzo jakoś fatalnie kojarzy. Więc najpierw o tym, czym ta płyta absolutnie nie jest, bo jak ktoś nie w temacie, to słowo „gotyk”, „rock gotycki” i wszelakie inne pochodne może go zniechęcić na tyle, że w życiu nie przesłucha.
1) Ta płyta nie jest jakimś cudownym tworem z piękną obywatelką Finlandii na wokalu udającą śpiewaczkę operową, ufff.
2) Ta płyta nie brzmi jak wszystkie takie same płyty sióstr miłosierdzia (żeby nie było – lubię) czy bardziej tandetnych jeszcze i śmiesznych różnych zespolików grających śmieszną niby mroczną muzykę, od której mroczniejsze jest Depeche Mode. Tak, dokładnie tak, nie mamy tu tandeciarskiego zalewu klawiszy, jupi!
Teraz, o tym, czym jest ta płyta. Otóż bez przesady możemy nazwać ją dark sajdem rocka gotyckiego. Tak, brzmi to mniej więcej, jakby Gilmour z Watersem żyli parę dobrych lat później i nasłuchali się twórczości Bauhausu i ś.p. Curtisa. Przy czym nie ma tu nadęcia (ale mamy cokolwiek durnowatą tematykę utworów – okultyzm, te sprawy – ja jestem nienormalna, mnie się to podoba ) niektórych dzieł pink floyd, a jest niesamowity klimat, świetne gitary, plumkający sobie bas wprowadzający nas w odpowiedni nastrój i wokal, jeden z lepszych, a bardziej niedocenionych, jaki słyszałam.
Zróbcie mi przyejmność, posłuchajta ludzie no
#7
Napisano 20 stycznia 2008 - 11:03
David Bowie - The man who sold the world
Dla mnie jedną z takich płyt jest ten album , który powalił mnie totalnie i na długo mną zawładnął fantastyczna muzyka w połączeniu z bardzo dobrymi i przewrotnymi tekstami Davida działa niezwykle hipnotyzująco, szczególnie otwierające album "The Width Of A Circle" fantastyczny epicki utwór, no i tytułowy "The Man Who Sold the World" znany niestety głównie z wykonania akustycznego nirvany które jednak ustepuje oryginałowi. Ale nie będe sie rozpisywał na temat poszczególnych utworów bo każdy z nich jest wyjątkowy i album jako całość poprostu wymiata. Szczerze mogę każdemu polecić co też niniejszym czynię
#8
Napisano 20 stycznia 2008 - 13:24
Live - Throwing Copper (1994)
Mam nadzieję, że znacie. Bo jak nie, to podpadliście. Zaraz za Ten pejotów mój ulubiony album lat 90. Alternatywno-post-grunge'owa mieszanka, która zachwyca dynamiką (dynamizmem?) i uniwersalnością. Prawie każdy szanowany zespół ma swój "breakthrough" album, Throwing Copper to taki muzyczny przełom w wykonaniu Live.
Kowalczyk brzmi jak przeziębiony Michael Stipe? Możliwe. The Dam At Otter Creek zalatuje Soundgardenem? Może troszkę. Szeptano-wrzeszczane połączenia przywodzą na myśl Nirvanę? No, hmm... "all that's left to do is reflect on what's been done".
Throwing Copper to wyciągnięcie tych wszystkich najlepszych/najbardziej porywających muzycznych momentów (nie wliczając zakatarzonego Stipe'a :P), które można znaleźć grzebiąc niezbyt dogłębnie w kawałku historii początku lat 90, przepuszczenie ich przez Mental Jewelry i oczywiście dodanie takiej porcji świeżości, że wszelkie podejrzenia o naśladownictwo wytrącają się nawet z podświadomości. Wielkim zespołom się zwykle takie rzeczy udają - robią coś nowego z czegoś ogranego. Live stworzyli nową muzyczną jakość inspirowaną czymś, co przy owej nowej muzycznej jakości wygląda bladziutko.
Płytę otwiera mroczny, bluesowy riff i mamroczący wokal łączące się we wspomniane The Dam At Otter Creek. Stopniowo robi się coraz głośniej, coraz mocniej uderzają bębny, coraz zajadlej atakuje gitara, by w końcu wybuchnąć we wściekłej mieszaninie harmonijnego hałasu, wrzasku i szału. The Dam At Otter Creek to genialna zapowiedź reszty albumu. Równie zaskakującego i energicznego. Selling The Drama w połączeniu z I Alone i Iris to punkt kulminacyjny muzyki zwanej post-grunge. Te trzy piosenki wystarczają mi, żeby całkiem poważnie zapytać, po co u licha parę lat później powstał taki jeden zespół, Audioslave... Nad I Alone nie wypada się nie pochylić choć na chwilę, bo to chyba najbardziej porywający kawałek na płycie. Okraszony fenomenalnym, przebojowym refrenem i wokalem, typowy, naprzemian budujący napięcie i wywracający je do góry nogami hicior.
Dalej mamy do czynienia z bodaj największym komercyjnym sukcesem Live, czyli Lightning Crashes. To takie Live'owe One Tree Hill, biorąc pod uwagę kontekst i znaczenie. To jeden z tych kawałków, których temat brzmi głośniej i mocniej niż muzyka. A muzycznie to przepiękna ballada i miejscami zbolały wokal poruszający w pesymistycznym ujęciu tematy narodzin, śmierci, Boga... Religia to z resztą jedno z przemyślnie poruszanych w tekstach Throwing Copper "zagadnień".
Dalej króciutki, dwuipółminutowy Top. Dla mnie osobiście to esencja kwintesencji tej płyty. Jedna z najlepszych partii perkusji jakie znam, mistrzoski riff, fenomenalny tekst i refren, który wgniata w ziemię. Niby spokojny i opanowany, ale wsłuchując się w niego nie mogę się oprzeć wrażeniu, że te nieco ponad dwie i pół minuty to wybuch emocji, niekoniecznie podany w formie takiej, jak np. następujące po Top All Over You i Shit Towne. Żeby tak nie wymieniać dalej i dalej każdego kawałka z osobna powiem, że w następnej kolejności robi się sarkastycznie, politycznie i złośliwie. Końcówka płyty to tekstowy majstersztyk, ośmielę się stwierdzić najważniejsza ideowo część albumu, muzycznie do pewnego stopnia pozorne uspokojenie. Robi się szaro, brudno, ponuro, momentami psychodelicznie. Więc jednym słowem tak dla słuchu jak i świadomości robi się nieprawdopodobnie przyjemnie, na pewno nie mniej przyjemnie niż na początku tego genialnego albumu ;)
Płyta warta uwagi, bez wątpienia. Ale to jedna z tych płyt, które zasługują nie tylko na odrobinę uwagi, ale na głębszy oddech i zastanowienie. Od dłuższego czasu chodzi za mną myśl, co by było, gdyby Live nie nazwali się tak beznadziejnie i zdobyli popularność, na jaką zasługuje Throwing Copper, a nie byli znani głównie ze średniawego I Overcome po 9/11... I gdyby teza, że Kowalczyk brzmi jak przeziębiony Stipe została wyparta przez twierdzenie, że to raczej Stipe przy Kowalczyku brzmi jak panna. To drugie jest bliższe prawdzie, moim zdaniem.
#10
Napisano 20 stycznia 2008 - 21:35
Kurka mam wrażenie, że ci co mieli poznać opisywane tutaj płyty już dawno to zrobili, a reszcie się i tak nie będzie chciało. Ju noł, standardowy zestaw: u2, rhcp, kjur, to co w radiu i nic więcej.
Nie bądź złośliwa
#12
Napisano 20 stycznia 2008 - 22:00
Ja jeszcze nie poznałem QOTSA (no dobra, nie poznałem, bo mam jakąś alergię, jakiś uraz, jakieś coś i zwyczajnie mi się nie chce i nie chcę, ale może się przemogę..) ani Fields.. (no dobra, coś tam wiem, coś tam pamiętam, ale żeby sobie spokojnie przesłuchać to nie;) ).
Nie wiem o czym napiszę. Albo mi przychodzą na myśl jakieś oczywistości (teoretycznie oczywistości...) albo rzeczy, które wcale takim kanonem być nie muszą - tudzież mam przeczucie, że i tak mało komu się odpowiednio te rzeczy spodobają.
#14
Napisano 20 stycznia 2008 - 22:27
A gdzie "The Wall" Pink Floyd czy jakakolwiek płyta Led Zepellin??
Jak to nie jest kanon muzyki rockowej, to nie wiem co jest...
Ja sam się za żadne recenzje brać nie będe, bo mi to niewychodzi
Jak ktoś będzie uważał, że poczuł ten "misyjny zapał" względem niesienia "muzycznej Dobrej Nowiny" o Led Zepellin czy Pink Floyd etc. to to "popełni". Poza tym po co kolejne zestawienie "oczywistych oczywistości"??
#17 Guest_Panna Anna_*
Napisano 21 stycznia 2008 - 14:32
Że pozwól, że się zgodzę ze zdaniem NzM i Jacka. Chyba wszyscy tu uznaliśmy, że wszyscy na 200000000000000000% mieli styczność z tą muzyką i nie ma sensu. No bo na czym się cholera ludzie wychowywaliście? No więc skoro już mamy pojęcie o płytach/zespołach oczywistych, których nie trzeba uwielbiać, ale wypadałoby znać, to wchodzimy do tego wątku, widzimy "o, użytkownik x opisał płytę y zespołu z, nigdy nie miałem okazji/pierwsze słyszę" i się czymsik zasugerować możemy.A gdzie "The Wall" Pink Floyd czy jakakolwiek płyta Led Zepellin??
Tyle, że wiesz - to co oczywiste dla mnie, albo dla Ciebie, niekoniecznie oczywiste dla wszystkich.Albo mi przychodzą na myśl jakieś oczywistości (teoretycznie oczywistości...)
Ja o wiele chętniej przeczytam o jakiejś płycie zespołu, o którym pierwsze słyszę, niż kolejną mowę pochwalną na cześć Dark Side'a. Nawet jesli to mi się nie spodoba - patrz głupi licznik na last.fmalbo rzeczy, które wcale takim kanonem być nie muszą - tudzież mam przeczucie, że i tak mało komu się odpowiednio te rzeczy spodobają.
A, fajny wątek, pomocny bardzo, tu: http://forum.gazeta....2...&w=13553093
#18
Napisano 21 stycznia 2008 - 15:24
albo rzeczy, które wcale takim kanonem być nie muszą - tudzież mam przeczucie, że i tak mało komu się odpowiednio te rzeczy spodobają.
Ale jakim kanonem mają " musieć " być ? Chodzi o to, żeby były Twoim kanonem. Bo jak tu będziemy wpisywać płyty, które " muszą " być kanonem, to rzeczywiście skończy się to Zeppami i Floydami.
#19
Napisano 24 stycznia 2008 - 09:48
Neil Young and Crazy Horse " Greendale " ( 2003 )
Trochę przekorny wpis. To zapewne nie jest album, który w powszechnej percepcji byłby zaliczany do jakiegoś " kanonu ". To nie jest album, który z czystym sumieniem można byłoby polecić początkującemu youngologowi. Nie ma na nim ani jednego punktu zaczepienia dla kogoś, kto z twórczością Kanadyjczyka jeszcze się nie zetknął. Nie ma hitów, nie ma przebojowych refrenów. Nie ma " Like A Hurricane ", " Heart Of Gold " czy " Rockin' In A Free World ". " Greendale " to 78 minut muzyki, która nie przedstawia się słuchaczowi z głębokim ukłonem, otwartymi ramionami. To muzyka głęboka i trudna, a by do owej głębi zstąpić, trzeba już na wstępie mieć sporo chęci i dobrej woli. Nie da się tej płyty słuchać " ot tak sobie ". Jedyne, co można z pobieżnego z nią kontaktu wynieść, to znużenie i pełne dezaprobaty wzruszenie ramionami. Piosenki na dwóch akordach, zagrane przez najpodstawowszy rockowy skład, żadnych urozmaiceń ( poza szczątkowym wprowadzeniem gitary akustycznej ), żadnych smaczków, żadnych produkcyjnych fajerwerków. 78 minut ostrego, suchego, muzycznego żelastwa. Osnutego w dodatku tekstowym konceptem, którego drugie i trzecie dna to kolejny temat na poważne rozważania. Komu chciałoby się coś takiego znosić ? Mi też się nie chciało. Będąc już zajadłym youngofanem wrzuciłem " Greendale " pewnego wieczoru do odtwarzacza, i.. zostałem ze znużeniem, a także pełnym dezaprobaty wzruszeniem ramionami. Za drugim razem - to samo. Odłożyłem drania. Zająłem się youngową klasyką z lat 90 ( jej ! ). Wróciłem po jakimś czasie. Znowu nic. I tak została mi ta płyta, niczym jakieś widmo na horyzoncie, jakiś muzyczny wyrzut sumienia. O co biega z tymi pochwalnymi recenzjami ? Czego ja tu nie rozumiem ? W końcu włączyłem piąty czy szósty raz, i wtedy nareszcie poczułem to " coś ". Dotknięcie absolutu. Zrozumiałem. Pojąłem, że Neil Young właśnie na tej płycie osiągnął matematyczną wręcz precyzję w definiowaniu własnych środków wyrazu. Tylko niemal zupełne muzyczne odcięcie się od świata zewnętrznego, spojrzenie w siebie, bezkompromisowy hołd oddany Słowu i Dźwiękowi mógł doprowadzić do takiego efektu. 34 lata zajęło mu stworzenie takiej płyty ? Cóż to jest. Young funkcjonuje jakby poza czasem - gdy inne dziadygi XXI wiek wykorzystują do odcinania kuponów, on skrupulatnie drąży, buduje, składa, mówi i słucha. Który inny artysta po przekroczeniu 40-tki był w stanie nagrać trzy albumy mogące spokojnie konkurować z klasycznymi arcydziełami ze swojego repertuaru, a następnie.. powtórzyć to samo osiągnięcie po 50-tce ? Ile tych " klasycznych arcydzieł " można w ciągu jednego życia nagrać ? Rok 2005, " Praire Wind " - rzecz bez problemu na miarę " Harvest ". Rok 2006, " Living With War " - rzecz odrębna, nie na miarę czegokolwiek, nieopisywalna w zasadzie. Uspokojenie przyszło dopiero w roku ubiegłym - " Chrome Dreams II " to płyta " tylko " bardzo dobra. Trylogia, zapoczątkowana wraz z " Greendale " ( 10.0/10, oczywiście ), została więc zamknięta. Czy mamy prawo czekać na następną ? Mamy prawo. Już Einstein udowodnił, że czas jest pojęciem względnym - także i w tym sensie Neil Young musi więc dorównywać mu geniuszem..
#20 Guest_Panna Anna_*
Napisano 30 stycznia 2008 - 19:35
Dodaj odpowiedź
Użytkownicy przeglądający ten temat: 1
0 użytkowników, 1 gości, 0 anonimowych